No i krówa zastój. Miałam nadzieję, że post z okazji zakończenia konkursu przełamie wewnętrzny opór do pisania, ale nie.
Najgorsze w stagnacji jest to, że strefa komfortu się kurczy - obracamy się w coraz mniejszej przestrzeni, coraz prostsze czynności wywołują dyskomfort. Mam wrażenie, że w tym stanie szare komórki giną milionami (na początku te najbardziej kreatywne) - bez udziału picia czy wdychania. Proces jest stopniowy, ale w końcu zaczynamy się dusić.
Kilka dni temu dostałam na ulicy ulotkę z kodem zniżkowym na przejazdy Flixbusem. Weszłam dziś na ich stronę i prawie kupiłam bilet do Pragi. Prawie, bo natychmiast dopadły mnie moje wierne ratlerki o imionach Bezsensu, Poco i Nieopłacasie. A na koniec przyszedł wielki bernardyn Wszyscyumrzemy i sapnął: co będziesz do Pragi jechać czy innego Berlina na dwa dni, do Sandomierza jedź. A najlepiej nigdzie, lody se zamów.
I żeby było jasne - kocham Sandomierz i odwiedzę go z największą ochotą, ale tu wcale nie o podróże chodzi, tylko o to, że się duszę (własnoręcznie) - tak ogólnie.
No dobra, trochę dramatyzuję, bo potrzebuje tego moja cząstka uzależniona od haju adrenalinowego. Nie ma huśtawki, nie ma zabawy. Jak jest dłużej spokój w życiu, to zaczyna się wiercić i kombinować. Szuka, co by tu zepsuć, żeby móc to potem naprawić i poczuć się jak bóg. Co ja z nią mam!
Tymczasem moje stabilne ja wciąż chodzi na lokalne spacery i dobrze mu z tym (przynajmniej tak twierdzi). Dziś na tapecie dyżurna trasa, o której na pewno już wspominałam. To jeden z pewniaków na dni, gdy mi się nie chce planować i myśleć. Łączy w sobie miejsca atrakcyjne dla turysty i zakątki dające wytchnienie lokalsom.
Trasę można dowolnie zmodyfikować - skrócić, rozbudować, skręcić gdzie indziej, w zależności od humoru, pogody i czasu. Tym razem zaczęłam na Dębnikach, przeszłam przez most a następnie ruszyłam bulwarem w stronę Salwatora. W ten nadwiślański zakątek mało turystów zagląda (za daleko od Wawelu), a warto.
Przy ujściu Rudawy do Wisły asfalt się kończy, tu często można spotkać wędkarzy. Po drugiej stronie widzimy mury klasztoru Norbertanek.
Często tę trasę zaczynam nieco dalej, dopiero przy pętli tramwajowej na Salwatorze. To bardzo ruchliwe i głośne miejsce, ważny węzeł komunikacyjny. Wystarczy jednak kilka kroków, by wejść w cichą i klimatyczną ulicę św. Bronisławy, jedną z moich ulubionych w mieście. Ponad 100 lat temu stworzono tu niewielkie, willowe osiedle - Salwator. Większość domów zbudowano na początku XX wieku oraz w dwudziestoleciu międzywojennym i to się czuje.
Mam wyjątkową słabość do modernistycznych domów, szczególnie tych z okresu międzywojennego. Coś mnie do nich przyciąga, są jak wehikuł czasu.
Napisałam wcześniej, że nie będzie odkrywania, ale coś nowego jednak zobaczyłam po drodze. Trudno powiedzieć, dlaczego wcześniej nie skusiła mnie ścieżka prowadząca pod biały murek, za którym - jak się okazało - ukrywał się kościół pw. Najświętszego Salwatora. Może to kwestia światła, pory dnia lub nastroju... lub wszystkiego po trochu. W każdym razie cieszę się, że w końcu tam trafiłam. Przeszłam się tylko po niewielkim cmentarzu i wokół kościoła, zwiedzanie jego wnętrza i odrestaurowany domek grabarza zostawiłam sobie na następną wizytę. Kolejny, jasny punkcik na mapie miasta.
Ulica św. Bronisławy przechodzi w aleję Waszyngtona, prowadzącą pod Kopiec Kościuszki i dalej, w stronę Lasu Wolskiego.
Kopiec tym razem odpuściłam sobie zupełnie. Gdybym zabrała aparat, to weszłabym na górę, bo tamtego dnia powietrze było wyjątkowo przejrzyste. Nawet z alei były piękne widoki.
A tak poszłam dalej, w stronę idealnej polany piknikowej na Sikorniku. Po drodze uściskałam ulubione drzewo, nie widzieliśmy się pięć miesięcy.
Polana na Sikorniku.
Z Sikornika to już rzut beretem do Lasu Wolskiego i kawiarni Mech w pobliżu ZOO.
W Mchu kawa i ciacho smakowały wspaniale, jak zawsze. Chociaż kowid mi nabruździł w kwestii odczuwania przyjemności z jedzenia, to trzy działające jeszcze zmysły, cudne okoliczności przyrody i wyobraźnia dały radę.
Mam już cztery pieczątki w karnecie Mchu, jeszcze sześć i dostanę kawę za darmo. To będzie jakoś na wiosnę 2024 roku. Zleci migusiem.
Och, skąd ja to znam, jakich ja to planów spacerowych nie miałam z okazji wyzwania! Z czego udało się zrealizować jedną dziesiątą, bo najwygodniej koło domu ;)
Ale do Pragi jedź! Praga jesienią to bajka!
Pojadę pojadę, jak nie teraz to za rok 😆