Słuchane z 1997 roku - Top 10

in #pl-artykuly4 years ago

Wiek XXI już na horyzoncie, więc zapraszam do przeglądu dziesięciu moich ulubionych płyt wydanych w 1997 roku.

1997_1.jpg

Armia – Duch

„Duch” to już w pełni „nawrócona” płyta Armii i pierwsza, na której na gitarze zagrał Popcorn, znany uprzednio z Acid Drinkers i Wolf Spider. Teksty więc są na niej chrześcijańskie; czuć w nich neofickiego ducha (nomen omen). Muzycznie zaś znów jest bardziej bezpośrednio, ale już nie do końca punkowo. Czytałem kiedyś zagraniczną recenzję tej płyty, w której autor, nie znając innych albumów Armii, nie mając więc ograniczającego kontekstu, określił ją jako progresywny metal. Sam nie wiem, ale aby opisać tę muzykę, każda szufladka okazuje się nie do końca adekwatna i każda po trosze pasuje.

Depeche Mode – Ultra

Oto jeden z ostatnich wielkich albumów Depeche Mode, na którym zespół gra bardzo dojrzale, ale wciąż nie obrasta w piórka i nie odcina kuponów od poprzedniej twórczości. Na szczęście krótki flirt zespołu z rockiem skończył się, a słuchacz otrzymuje najwyższej próby muzykę elektroniczną, do której emocjonalne wokale zaaranżował niezmordowany Dave Gahan (z drobnym wyjątkiem – jak zwykle – dla Martina Gore’a). Zero rocka, sto procent elektroniki – tak powinien brzmieć Depeche Mode, i może wówczas nie odkryliby go metalowcy.

Flotsam and Jetsam – High

Bluesowe harmonie gitarowe, średnie tempa kawałków, wyraźny i melodyjny wokal Erica A. K. to przepis na „High” – album, na którym zespół znów nie powrócił do thrash metalu, ale grał to, co siedziało mu w duszy. „High” to dojrzała, amerykańska muzyka metalowa, na której próżno szukać zawrotnych temp. Dostajemy za to mnóstwo melodii, ale i wkręcającej się w mózg gitarowej jazdy.

1997_2.jpg

The Gathering – Nighttime Birds

Powiedziałbym, że to powtórka z „Mandylion”, tylko bardziej, i jednocześnie ostatnia płyta The Gathering, która tak naprawdę mnie interesuje. Mamy tutaj więc jeszcze więcej melancholii, jeszcze więcej melodii, jeszcze więcej przestrzeni, jeszcze więcej świetnych wokali Anneke. To już naprawdę nie jest metal, chociaż niektórzy tak z rozpędu twierdzą. Szkoda, że zespół potem zagubił się w innych stylistykach i do dzisiaj się z nich nie wygrzebał. Wychodzi więc, że The Gathering to kapela dwóch płyt.

Loreena McKennitt – The Book of Secrets

Fani Enyi, Clannad czy muzyki świata mogą się na chwilę zatrzymać, bo Loreena McKennitt w niczym nie ustępuje wyżej wymienionym wykonawcom. To idealne dźwięki na jesienny wieczór, w których wychwycimy fascynacje celtyckim folklorem czy angielskimi pieśniami ludowymi. Zaaranżowane w elegancki, symfoniczny sposób idealnie współgrają z anielskim głosem wokalistki. Czy to kicz? Oczywiście, że tak, ale komu to przeszkadza?

Paradise Lost – One Second

Lubię niemetalowe wcielenie Paradise Lost, a na tej płycie zespół właśnie przestał grać metal. Zainspirowawszy się klasyką gotyckiego rocka, stworzył, na bazie znanej już sobie melodyki, wariację na temat bardziej popowej wersji The Sisters of Mercy, gdzieniegdzie wchodząc już w rejony syntetyczne (co z powodzeniem uczynił na następnym albumie). Fani metalu zaczęli dyszeć z wściekłości, ale kto by się przejmował ich emocjami, jeśli „One Second” to jedna z najlepszych płyt tej brytyjskiej formacji.

1997_4.jpg

Primal Fear – Primal Fear

Nazwa filmowa, bo w końcu „Lęk pierwotny” to znane dzieło Hollywood. Znany jest również wokalista zespołu – Ralf Scheppers – który dał głos na pierwszych płytach Gamma Ray. Debiut Primal Fear to hołd dla Judas Priest i Accept, zagrany na niemiecką modłę, czyli ciężko, topornie i bez finezji. I jak za heavy metalem zza Odry i Nysy nie przepadam, tak debiut Primal Fear polubiłem. Pewnie na drodze wyjątku, ale obiektywnie to przecież dobry album.

The Prodigy – The Fat of the Land

W 1997 roku nie słuchałem Prodigy, ani ich nie lubiłem. Bakcyl chwycił później. Nie jestem wcale znawcą muzyki elektronicznej, z techno znam tylko Scootera, a z trance – ATB. Jednak ci Anglicy nagrali album w zasadzie punkowy. Instrumentarium i sposób produkcji przynależą do świata dźwięków syntetycznych, natomiast energia i sposób podania tej muzyki więcej ma wspólnego z punk rockiem niż techno. A kropką nad i jest londyński akcent wokalisty, identyczny jak u Johnny’ego Rottena.

Sirrah – Did Tomorrow Come?

Gwiazda Sirrah pojawiła się szybko i równie szybko zgasła, a drugi album tego opolskiego zespołu to jedna z najlepszych płyt z tak zwanym klimatycznym metalem. Pozbawiona rozlazłości i anemicznego wdzięku większości tego typu albumów, zagrana z prawdziwą metalową furią oraz z dbałością o najmniejsze nawet szczegóły aranżacyjne. „Did Tomorrow Come?” do dzisiaj słucham z przyjemnością, czego nie można powiedzieć o wielu bardziej znanych kapelach grających takie dźwięki.

1997_3.jpg

Voivod – Phobos

Phobos znaczy strach, a jest się czego bać na tej płycie. Przede wszystkim to najcięższy album Voivod i jeden z najcięższych w metalu w ogóle. Nie wierzycie? Poświęćcie te siedemdziesiąt minut na uważny seans, a zobaczycie, że nie rzucam słów na wiatr. „Phobos” to kolos o wadze stu słoni, pozbawiony tradycyjnie pojętych melodii, o wiele bardziej industrialny niż thrashmetalowy, zagrany ascetycznie i transowo. To pustka kosmosu ubrana w apokaliptyczne szaty i płyta wybitna.