Znachor w trzech aktach

in #2d-traditional7 months ago

W ubiegłą środę na Netflixie pojawił się remake polskiego klasyka „Znachor”.
Nie ma chyba osoby w Polsce, która niezaznajomiona byłaby z filmem Hoffmanna z 1981 r. z rolami, które zapadają w pamięć - Jerzy Bińczycki, jako tytułowy Znachor, Anna Dymna, Bernard Ładysz, czy Tomasz Stockinger. Powiada się, iż klasyków nie powinno się ruszać, jako, ze można zepsuć. Jest w tym jakiś cień prawdy, wystarczy przypatrzeć na burzę wokół „Wiedźmina”, a przede wszystkim rezygnacje czołowego aktora, który ciągnie tę franczyzę (Henry Cavill z resztą sam jest wielkim fanem Sapkowskiego).
„Znachor” jest polskim klasykiem, tak jak Pan Tadeusz, czy Sienkiewicz w ubiegłym stuleciu. Nie ma pierwszego listopada bez filmu, a kultowy tekst „Proszę Państwa, Wysoki Sądzie, to jest Profesor Rafał Wilczur.” - zna każdy. Wszyscy się na nim wzruszamy, wszyscy dopingujemy Marysi, wszyscy uwielbiamy dobroć i prostolinijność Antoniego Kosiby.

C15E8A9A-1A3A-461F-BECA-9285FC74F7A7.jpeg
Rysunek tuszem, który wykonałam w 2018 roku

Skąd zatem taka popularność filmu, który nota bene jest oparty na bestsellerowej powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza?

Rozpocznijmy od samego autora.
Dołęga-Mostowicz w dwudziestoleciu był najlepiej zarabiającym pisarzem. Krytycy mocno dawali się we znaki, zrównywali go choćby z Mniszkówną „pisanina dla sprzątaczek i gosposi”, jednak to coś więcej przyniosło autorowi sławę i uznanie.
Mostowicz w „Znachorze” umieścił kilka ciekawych wątków autobiograficznych - od pobicia i amnezji (zajmował się niewygodnym dla ówczesnej władzy tematem), przez relację Rafała z Beatą (wątek z jego relacją z panną Kate, córką jego znajomych, gdzie różnica wieku również wynosiła około dwudziestu lat), czy czuła obserwacja wsi. I to właśnie ten aspekt przynosi mu ogrom popularności - chłopi bowiem nie są tam przedstawieni jako zidiociali biedacy, ciągle harujący na roli, a są ludźmi z krwi i kości. Powieść traktuje ich z ogromnym szacunkiem, delikatnością, przeciwieństwem tego, co było w XIX wieku - tępą obserwacją jak w cyrku, jak egzotycznych zwierzątek (poza kilkoma wyjątkami w literaturze i sztukach plastycznych). I to właśnie ta klasa społeczna przynosi autorowi największy sukces. „Znachor” drukowany jest w gazetach, które na wsie docierają, są czytywane i składane - ktoś wykształcony czytywał reszcie zebranych. Filmowa adaptacja z 1937 roku cieszy się tak ogromną popularnością, że do miasteczek na pokazy docierają wręcz pielgrzymki ludzi ze wsi. „Znachor” już w dwudziestoleciu łączy.
Dołęga-Mostowicz przede wszystkim wartko prowadzi akcję, plastycznie buduje postaci, które nie są wypudrowane, wypięknione. Są szczere, ludzkie i namacalne. Doskonale porusza realia i przenosi czytelnika w ówczesny, piękny, lecz trudny świat przedwojennej Rzeczypospolitej.

Przenieśmy się zatem do tego świata.
Poznajemy Warszawę dwudziestolecia międzywojennego z wielością jej warstw. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście figura Rafała Wilczura, cenionego profesora kardiochirurgii, który wiedzie wręcz idylliczny los u boku młodej żony i ukochanej córeczki. Cały ten obraz jest tylko pozorny, jako, ze wkrótce żona zabiera z córka i opuszcza go, w liście oznajmiając, że nie kocha go i jednak znalazła szczęście w ramionach innego mężczyzny. Załamany bohater jedzie do speluny napić się, bowiem całe swoje życie poświecił na budowanie dobrobytu dla swojej rodziny (jego żona pochodziła z raczej ubogiej rodziny, a on sam, kochając ją, chciał spełnić każde jej marzenie o dostatku). Profesor Wilczur rzuca się bogato tętniące życie towarzyskie nocnej Warszawy. W jednym z lokalów spod czarnej gwiazdy spotyka pewnego człowieka, z którym prowadzi trudne, choc inteligentne rozmowy. Pewnego wieczoru, wracając z jednego z takich miejsc, wsiada do powozu, aby chwile później zostać pobitym do ciężkiej nieprzytomności, wyrzuconym i obudzić się zupełnie innym człowiekiem.
Tak narodziła się historia Antoniego Kosiby.
Powieść ukazuje czytelnikom losy jego córki - Marii Jolanty Wilczur, zwanej Mariolą, tuż po śmierci matki i ojczyma.
Mamy tutaj kilka ogromnie pięknych wątków - budowanie więzi pomiędzy ojcem i córką (choć wcale tego nie wiedzą), budowanie miłości pomiędzy klasowej (chyba jeden z moich ulubionych tekstów „Marysiu, jestem inżynierem, poradzimy sobie”.) i przyjaźni - zarówno ze strony profesora Wilczura aka Antoniego Kosiby, a później także i Marysi.
Ta wielowymiarowość powieści sprawia, iż jest ponadczasowa i ponadpodziałowa.

94A0F7A5-7C08-4425-AD73-96D2C06C84A5.jpeg
Rysunek tuszem, który wykonałam w 2018 roku

Hoffmann w 1981 po raz drugi przeniósł na ekran ten bestseller, aby ponownie połączyć Polaków. W jednym z wywiadów, Anna Dymna wypowiedziała pamiętne dla mnie słowa: kiedy wprowadzono stan wojenny, po ulicach jeździły czołgi, ona sama widziała jak w Krakowie ludzie wychodząc z kina, płaczą ze szczęścia, ze Marysia znalazła ojca.
Jest to film pokoleniowy, który zna każdy, pojawia się przecież w dzień wszystkich świętych. Jest tak komfortowy jak obiad u babci, jak te pamiętne chwile z dzieciństwa, które każdy z nas ma utkane w sercu.
Hoffmann przeniósł film, najpierw dokładnie czytając tę pozycję. Wysuwa nam się świat realny, jakby gdzieś za rogiem. Postaci są swietnie skrojone i zagrane. Sielskość delikatnie spoziera z ekranów i otula widza, a cała historia jest tak prawdziwa, iż wierzymy, że wydarzyła się nie tak dawno.

Michał Gazda, reżyser najnowszej wersji, podjął się bardzo trudnego zadania, któremu nie tylko sprostał, ale także przygotował „Znachora” ku naszym, uwspółcześnionym potrzebom.
Dzisiejszy profesor Wilczur jest człowiekiem jeszcze bardziej namacalnym, nie tylko tym, który szuka i cierpi, ale także tym, który pożąda, kocha, jest z krwi i kości.
Myślałam, ze roli Jerzego Bińczyckiego nic nie przyćmi, jednakże Leszek Lichota błyszczy niemniej.
Film ten ma jednocześnie bardziej zmienioną historię, która wcale nie jest gorsza, nie odbiegającą zbyt mocno ani od realiów ówczesnego świata, ani nie wydaje się płytka.
Zakończenie jest niemniej intrygujące i znów - możemy kibicować Marysi.
Sama jej postać również dostała ciut więcej charakteru - Maria Kowalska nie jest eteryczna jak Anna Dymna, ale ta odrobina zadziorności dodaje jej uroku.

Współczesna wersja „Znachora” wzruszyła mnie nie mniej niż ta sprzed trzydziestu lat, myślę, że nie jeden raz wrócę do niej, jako do ekranizacji jednej z moich ukochanych powieści. Polecam na wieczór, kiedy chcemy zasiąść szukając prawdziwego wzruszenia, może po cichu uronić raz jeszcze jedną łzę, ze Marysia ojca odnalazła.