„Tych z Dziesiątego Tysiąca” po raz pierwszy czytałem bardzo, bardzo dawno temu, jeszcze za czasów podstawówkowych. Teraz postanowiłem wrócić do tej powieści, ponieważ w końcu zdobyłem własny egzemplarz jej kontynuacji, „Oka Centaura”. A ponieważ głupio byłoby czytać sam drugi tom, to odświeżyłem sobie i pierwszy.
Cóż w nim mamy? Trójkę bohaterów w wydaniu dla młodzieży, więc również młodych – czternastoletniego Iona Soggo – Saturnijczyka, oraz dwoje Ziemian, bliźniaki Alkę i Alka Rojów. Właściwie to czwórkę, bo do kompletu jest jeszcze Robik, czyli robot opiekuńczy Iona.
Młodzież ta znajduje się na pokładzie – a w zasadzie to wewnątrz – Pierwszego Zwiadowcy, mechanoplanety z pomocą której ludzkość prowadzi przygotowania do pierwszej w historii podróży międzygwiezdnej, do jednej z gwiazd gwiazdozbioru Centaura. A znajduje się tam, ponieważ ich rodzice są najwyższej klasy specjalistami (naukowcami i pilotami) i prowadzą badania najwyższej wagi. Zadania dzieciaków sprowadzają się w zasadzie do oswajania się z mechanoplanetami i tego typu podróżami (bo kiedy nadejdzie czas ostatecznej podróży, polecą wraz z rodzicami) oraz do wakacyjnego wypoczywania – bo i tak wszystkim zajmują się automaty i roboty.
Ale, oczywiście, gdyby na tym miało się skończyć, to nie mielibyśmy powieści przygodowej, a co najwyżej kosmiczny romans. Tymczasem… podczas badań prowadzonych w przestrzeni kosmicznej, kosmolot z połową dorosłej załogi PZ zostaje pochwycony przez kosmiczną rzekę meteorów. To jeszcze nie jest wielki problem, druga połowa w drugim kosmolocie podejmuje akcję ratunkową. Prawdziwy problem pojawia się wtedy, kiedy i drugi kosmolot staje się więźniem rzeki.
Nagle okazuje się, że w rolę ratowników muszą wcielić się Ion, Alka z Alkiem i Robik. Dzieci niemające żadnego poważnego doświadczenia w ciągu dwóch godzin muszą nauczyć się pilotować całą mechanoplanetę (Alek), kosmolot bojowy (Ion i Alka, a także Robik) i do tego jeszcze obsługiwać niezwykle precyzyjne i niezwykle śmiercionośne miotacze promieni pozytronowych. Drobiazg. Co prawda, całą tę naukę nadzorują z Ziemi najwybitniejsi z najwybitniejszych pilotów, ale tego czasu i tak jest strasznie mało. To, że misja zakończy się powodzeniem – wiadomo, w końcu jest książkowy ciąg dalszy, ale jakie trudności napotka i jakie straty poniosą bohaterowie?
Ujmijmy to tak – pod względem fabuły niewiele będzie tu niezwykłego. Łatwy do przewidzenia wzór, tyle że sceneria niezwykła i głównie to stanowi atrakcję. Gdyby poprzestać na tym, mielibyśmy do czynienia z dość naiwną opowiastką, niegodną uwagi dojrzalszego czytelnika. Tym bardziej, że – choć jest to teoretycznie fantastyka naukowa – to z ową naukowością jest tutaj dość krucho. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że pisząc swoją książkę w 1962 roku autor miał prawo przypuszczać, że przedstawione w tekście 862 lata po pierwszym lądowaniu człowieka na Marsie to będzie jakaś niezmiernie odległa przyszłość, a wiara w postęp technologiczny ludzkości była wówczas olbrzymia. Nie czepiam się więc skolonizowania Marsa, a nawet Wenus i Merkurego. Zdaję sobie sprawę, że znajomość Układu Słonecznego była wówczas znacznie niższa, niż dziś – i z tego względu trudno mi mieć pretensje o uczynienie Plutona niezdatnym do zamieszkania ze względu na wysoką radioaktywność. Ale już pomysł, że ludzkość będzie zamieszkiwać na Saturnie, czy Jowiszu, nawet na tamte czasy wydawałby się, delikatnie mówiąc, bardzo śmiały. Dalej – kwestia mechanoplanety. Niech będzie, że udało się taką skonstruować, niech będzie, że udało się ją nadziać, oprócz wszystkich niezbędnych mechanizmów, także imitacją ziemskich krajobrazów, z górami, jeziorami, ptakami i kilometrową warstwą atmosfery. Powiedzmy.
Ale w pewnym momencie, kiedy na PZ zostaje ogłoszony alarm, dowiadujemy się, że nasi bohaterowie porzucają kort tenisowy i „dwudziestokilometrową drogę do Stacji Głównej przebyli w dwie sekundy”. Jak byk wychodzi 10 kilometrów na sekundę. Taką prędkość powinny osiągać rakiety, by móc wyzwolić się z pola grawitacyjnego naszej, normalnej wielkości, Ziemi. Biorąc pod uwagę, że Pierwszy Zwiadowca jest od Ziemi wielekroć mniejszy i wielekroć lżejszy – czwórkę przyjaciół powinno po prostu wystrzelić w kosmos, bez możliwości powrotu na PZ. Nie można też założyć istnienia jakichś wzmacniaczy przyciągania, które by ich przed tym ochroniły – w takim przypadku we wnętrzu PZ nie można byłoby się poruszać. Pomijam przy tym już fakt, że przeciętny prom kosmiczny wylatujący na orbitę Ziemi rozpędza się do niepełnej prędkości ucieczki przez ponad 8 minut, osiągając przy tym przeciążenia, które nieprzygotowanego człowieka mogą pozbawić przytomności, a nawet zabić. Nasi bohaterowie osiągając taką prędkość w dwie sekundy byliby trupami jeszcze zanim wylecieliby w kosmos.
Kolejna rzecz, którą autor przekombinował – to komunikacja młodych kosmonautów z Ziemią. Jak wiemy z książki, PZ w momencie nieszczęśliwego zdarzenia przebywał już poza orbitą Plutona. Światło pokonuje odległość między Ziemią a Plutonem w ciągu, mniej więcej, pięciu i pół godziny, tak samo fale radiowe. Czyli, nie dość, że wiadomość o wypadku dotarłaby na Ziemię parę godzin po tym, jak już nie byłoby szans zrobienia czegokolwiek, to przeprowadzenie szkolenia i rozmowy w takiej postaci, jak opisana, również nie byłoby możliwe, ponieważ po każdym komunikacie zapadałaby kilkugodzinna cisza. Innymi słowy autor obalił całą znaną nam fizykę i wymyślił fale o prędkości kilku(nasto)krotnie ponadświetlnej. Fantastyka fantastyką, młodzieżowość młodzieżowością, ale jakieś proporcje jednak warto byłoby znać.
Czy w takim razie w ogóle warto brać tę książkę do ręki i zawracać sobie nią głowę? Przewrotnie powiem, że tak. Bo oprócz skopanej warstwy naukowej, oprócz dość płytkiej warstwy fabularnej, mamy tu do czynienia z bardzo pozytywnym przekazem humanistycznym. W świecie przyszłości nie ma miejsca na jakiekolwiek konflikty narodowościowe, rasowe, czy wręcz planetarne – pozostały one w dalekiej przeszłości. W powieściowej teraźniejszości wszyscy zgodnie działają dla dobra ludzkości jako ogółu, kierując się przy tym danymi naukowymi, logiką i rozsądkiem. Gdyby udało się taką postawę wpoić całej współczesnej ziemskiej młodzieży – świat zdecydowanie stałby się lepszym miejscem. I choć wiadomo, że – przynajmniej na razie – się nie da, to jednak oswajanie dzieci z takim obrazem na pewno wyjdzie im na dobre.
I drugi pozytyw, za który również autora pochwalę – to całkiem dobre odwzorowanie wzajemnych relacji między samymi bohaterami oraz między dziećmi a ich rodzicami. Obserwujemy, jak z początkowych dystansu i przekory między Ionem a Alką nawiązuje się coraz mocniejsza nić przyjaźni, a nawet – niewypowiedzianych – silniejszych uczuć (niezmiennie żałuję, że coś takiego mi się w odpowiednim wieku nie przytrafiło i siłą rzeczy już się nie przytrafi…) Obserwujemy, na co musi być gotowy i zdecydowany Ion, by rozwiązać konflikt z Robikiem – który zgodnie z programem musi chronić Iona przed niebezpieczeństwem, nawet wbrew jego woli. Doświadczamy lęku i niepokoju zarówno ze strony rodziców, którzy mogą zostać uratowani tylko za cenę narażenia dzieci na niebezpieczeństwo, jak i dzieci właśnie, obarczonych nagłą, a bardzo poważną odpowiedzialnością. Głównie dzięki tym emocjom książka jest w stanie trzymać w napięciu. Oczywiście, dzieci są zbyt idealne – żadnego buntu nastolatków, za to dojrzałość równie duża, co u dorosłych. Co nie dziwi, biorąc pod uwagę ich uwarunkowania rodzinne oraz to, że są jednymi z najwybitniejszych przedstawicieli młodego pokolenia w całym Układzie Słonecznym. A gdyby nie byli, to cała książka nie miałaby sensu.
PODSUMOWANIE:
Rozmiar: cienka (182 strony)
Szybkość czytania: bardzo szybko
Wciąga: mimo wszystko wciąż mocno
Dla kogo: dla pokolenia 35+ i miłośników socrealistycznej fantastyki naukowej. Chciałbym, żeby dla współczesnej młodzieży również, ale jakoś tak powątpiewam trochę.
Warto?: mimo wszystko tak.
Zalety: humanizm, dobrze poprowadzone relacje między bohaterami.
Wady: koszmarne naginanie zasad fizyki (lub brak zastanowienia się nad pewnymi jej aspektami), bardzo naciągana główna część akcji, solidny marysuizm bohaterów (jak na lata 60).
Ocena: 6,5/10