Jak na pierwszej randce

in PL-TravelFeed4 years ago (edited)

Read this post on TravelFeed.io for the best experience



Drugiego dnia urlopu w Sandomierzu wciąż byłam w początkowej fazie znajomości z miastem, gdy nie wiadomo za bardzo o czym rozmawiać i jak spędzić razem czas. Na tym etapie często zapada niezręczne milczenie, a bezczynność generuje dyskomfort. Obie strony czują się zobligowane do zabawiania towarzysza i okazywania mu żywego zainteresowania.

Tak, jak na pierwszą randkę zazwyczaj idzie się do kina lub do restauracji (mało oryginalne, ale bezpieczne), tak i ja postawiłam tego dnia na pewniaka i poszłam na zamek. Usiadłam na ławeczce na dziedzińcu. Teraz twój ruch - pomyślałam.

A miasto już zaczynało tętnić życiem. Tłumy turystów przewalały się w pobliżu, czekali na wejście do muzeum, fotografowali widoczki.

Ja też robiłam zdjęcia. Na pierwszej randce wypada okazać dobrą wolę i docenić przystawki.


Nie mogłam natomiast przekonać się do głównego dania... nie miałam wcale ochoty na wizytę w muzeum. Nie potrafiła mnie skusić ani czasowa wystawa Beksińskiego, ani chęć rzucenia okiem na niemal kompletne szachy z XII wieku, unikat w skali europejskiej. No nie i koniec.

Z grzeczności pokręciłam się chwilę po dziedzińcu i z ulgą uciekłam pod zewnętrzne mury zamku. Pomyślałam, że jak mu zależy, to zrozumie.

Tutaj podobało mi się o wiele bardziej. Zniknęli turyści, spotkałam za to stałych mieszkańców obiektu.

Niemal od razu zwróciłam uwagę na porośnięte zielonym dywanem wzgórze po przeciwnej stronie. Moja pierwsza myśl - prawie jak w Toskanii!


Włoski widoczek tak mocno mnie zaintrygował, że natychmiast udałam się w tamtą stronę. Okazało się, że skojarzenie było jak najbardziej właściwe! Łagodny stok porastała winorośl w różnych gatunkach.

Podczas gdy nad zamkiem wciąż świeciło słońce, nad wzgórze nadciągnęły czarne chmury. Wkrótce rozpętała się ulewa, w ostatniej chwili dobiegłam do dużego namiotu. I chyba wszystko to razem - sielski, wręcz włoski klimat, kilku zrelaksowanych turystów popijających wino, widok na skryty za wilgotną kotarą zamek, wymuszona bezczynność, szum deszczu bijącego o folię... to wszystko sprawiło, że się zakochałam. Rozpoczęta sztampowo pierwsza randka przeszła w fazę improwizacji i sprawiła, że nabrałam odwagi do odkrywania miasta po swojemu.

Tak, uważam, że sama odkryłam Winnicę św. Jakuba! Nie wiedziałam, że istnieje, bo przed urlopem nie czytałam zbyt wiele na temat celu podróży. Właściwie nigdy tego nie robię, wolę "odkrywać Amerykę" i nieważne, czy to jest Islandia, czy Sandomierz. Kiedy jadę w jakieś miejsce z czystą głową, wszystko jest nowe, ciekawe i zaskakujące. Nie ma oczekiwań i rozczarowujących porównań. A jeśli już natykam się na polecany zabytek czy atrakcję, to zdarza się, że wcale nie mam ochoty na jego zwiedzanie. To czasem budzi wewnętrzne rozterki... Dokładnie tak, jak na pierwszej randce, gdy jako danie główne na stół wjeżdża homar i szampan, a ja mam ochotę na frytki i piwo. No i jak tu się przyznać.

Ostatecznie porzucenie sandomierskiego zamku na rzecz toskańskiego widoczku nie okazało się wcale takim faux pas, jak sądziłam. Trafiłam bowiem na Wzgórze Świętojakubskie, na którym w XII wieku zbudowali swą siedzibę Dominikanie. To właśnie oni założyli uznawaną za najstarszą w Polsce Winnicę św. Jakuba.



W 1238 r. zakonnicy uzyskali pozwolenie na handel swoim trunkiem w Europie. Komercyjna działalność winnicy trwała do XVII wieku, a jej los ostatecznie przypieczętowała kasacja zakonu przez cara po Powstaniu Styczniowym. W obecnym kształcie winnica odrodziła się dopiero w 2012 roku, ale bliskość wiekowego kościoła św. Jakuba i klasztornych zabudowań sprawia, że łatwo zapomnieć o współczesności.




W bliskim sąsiedztwie klasztoru znajduje się inna atrakcja miasta - imponujący Wąwóz Królowej Jadwigi, o którym niedawno obszernie pisała @katiefreespirit.


Niezależnie od bieżących planów na wzgórze przychodziłam prawie codziennie, odwiedziłam je także ostatniego dnia pobytu. Autobus odjeżdżał dopiero o 18.30, więc po wymeldowaniu z pokoju zostało mi dużo czasu na pożegnalną rundkę po ulubionych miejscach w Sandomierzu.




Podczas każdej z wizyt na wzgórzu kręciłam się wokół klasztoru i kościoła, ale nie zdecydowałam się wejść do środka. Odkąd pamiętam w kościołach zawsze czułam się jak intruz i oszust. Jakby oczy wszystkich świętych z obrazów wypalały mi dziurę w plecach, jakbym słyszała ich głos: my wiemy, że nie wierzysz, to nie miejsce dla ciebie. W bazylice katedralnej czułam to samo i szybko stamtąd uciekłam. Tymczasem ceglane mury na wzgórzu pomimo swych gabarytów miały w sobie coś swojskiego i przyjaznego.

Dopiero ostatniego dnia, choć tego nie planowałam, weszłam do kościoła.

Bardzo miła dziewczyna z punktu informacyjnego objaśniła, jak najlepiej zwiedzać wnętrze i zaproponowała skorzystanie z audioprzewodnika. Okazało się, że w tym kościele można wejść prawie wszędzie, obejrzeć wszystko z bliska, zrobić zdjęcia. Poczułam się zaproszona, mile widziana.

Już od pierwszej chwili doceniłam "towarzystwo" audioprzewodnika. Dzięki niemu zwróciłam uwagę na bogate zdobienia wokół wejścia do kościoła i pozostałości po oryginalnej glazurze, która niegdyś pokrywała cegły.


Poprowadził mnie przez najważniejsze punkty kościoła, przybliżając historię klasztoru i miasta.

Weszłam do krypty ze szczątkami zakonników, pomordowanych przez Tatarów podczas najazdu w 1260 roku.



i do sanktuarium poświęconemu ich pamięci.

Po chwili wahania, zachęcona przyjaznym głosem ze słuchawek, odważyłam się wejść także do prezbiterium.


Zachwyciła mnie niewielka Kaplica Matki Bożej Różańcowej, zdobiona malowidłami w stylu secesyjnym, z misternie kutą bramą.


Natomiast w następnej kaplicy doznałam wstrząsu.

W centralnym miejscu na stelażu leżał drewniany krzyż najeżony gwoździami, a obok skrzynka z młotkiem i garścią gwoździ luzem.

Oddaj swój grzech Jezusowi, namawiał napis na tablicy.

Rozumiem ideę, ale nie potrafię się z nią zgodzić. Mój grzech, to moja odpowiedzialność, nie mogłabym jej zrzucić na niczyje barki. Choć jestem niewierząca, to na widok krzyża odczułam wręcz fizyczny ból. Straszne brzemię.

Uciekłam stamtąd na dzwonnicę.


To dziwne, ale pewnej nocy podczas wyjazdu miałam sen, że wdrapuję się o świcie na jakąś wieżę i biję w dzwon, zastanawiając się jednocześnie, jak do cholery wytłumaczę się z tego księżom na dole.

Przypomniałam sobie o tym patrząc na trzy dzwony podwieszone na starych belkach.

Miałam szczęście, bo okazało się, że pojawiły się tam ledwie tydzień wcześniej, po długiej przerwie. Patrząc od lewej najstarszy datowany dzwon w Polsce "Piotr" (1314 r.), Jan (1389 r.) oraz "flisacki" z XVII wieku.

Na dzwonnicy byłam sama, a sznury miękko i zapraszająco spływały w dół... Oparłam się pokusie.

Już miałam schodzić, gdy moją uwagę zwróciły zadrapania na cegłach. Wykusze okien i ściany pomieszczenia, od podłogi do wysokości wyciągniętej ręki pokryte były inicjałami i datami. Niektóre były prawie zupełnie zatarte, inne bardzo wyraźne.

Ślady co najmniej kilkunastu pokoleń.




W tym nazwiska szerzej znane.

Spędziłam kilkadziesiąt minut z nosem przy cegłach, odszyfrowując znaki, czując tych, których już nie ma, a którzy jak ja oddychali, kochali, mieli nadzieję albo i nie. Jakby ożywieni moją uwagą, wrócili wszyscy na chwilę, w tu i teraz. Czy i mnie ktoś kiedyś tak przywoła swą myślą? Chciałabym, ale swoich inicjałów na dzwonnicy nie zostawiłam.

Tymczasem mój wymiar czasoprzestrzenny wzywał do powrotu, zrobiłam się głodna. Czas było opuścić to niezwykłe miejsce.


Oddałam przewodnika w ręce miłej pani z informacji i wyszłam na słońce.

To był wyjątkowy dzień, ten ostatni. Tak jak po przyjeździe czułam skrępowanie i niepewność w zetknięciu z nowym i nieznanym miejscem, tak tego dnia byłam innym człowiekiem. Spokojnym i pewnym, zrelaksowanym. Już nie bałam się milczenia i bezczynności, wiedziałam, że nie muszę niczego udowadniać i robić na siłę. Miasto mnie przyjęło taką, jaka jestem, wybaczyło lekceważenie niektórych zabytków i podarowało dużo więcej, niż mogłam oczekiwać. Znajomość nabrała cech przyjaźni, ale czar pierwszej randki wciąż unosił się w powietrzu.

Na nasz ostatni obiad zamówiłam frytki i cydr.


View this post on TravelFeed for the best experience.
Sort:  

Congratulations, your post has been added to Pinmapple! 🎉🥳🍍

Did you know every user has their own profile map?
And so does every post as well!

Want to have your post on the map too?

  • Go to Pinmapple
  • Click the get code button
  • Click on the map where your post should be (zoom in if needed)
  • Copy and paste the generated code in your post (Hive only)
  • Congrats, your post is now on the map!

Congratulations @wadera! You received the biggest smile and some love from TravelFeed! Keep up the amazing blog. 😍 Your post was also chosen as top pick of the day and is now featured on the TravelFeed.io front page.

Thanks for using TravelFeed!
@pl-travelfeed (TravelFeed team)

PS: Have you joined our Discord yet? This is where over 1000 members of the TravelFeed come together to chat. Join us!

Co za piękna podróż w czasie. Chciałbym częściej w takie miejsca jeździć. Sandomierz znam tylko ze zdjęcia na karcie telefonicznej😀 Pieknie tam widze. Dzięki🙏

Dziękuję 🙂

Myślałem, że skrobanie po murach to plaga naszego pokolenia, ale byłem w błędzie.

W dodatku okazuje się, że z czasem nabiera wartości historycznej 🙂