Wymyślić album sonicznie przystający do nurtu neo-psychodelii, czy nawet krautu jest dzisiejszym twórcom ciężko. Nie dla tego, że trudno coś wymyślić pro cultura czy pro forma ot, tak spod palca mając przed sobą tabelki z tonacjami, rytmiką, barwami i dysonansami grając np. dla perkusji czy oboju. Nawet niektóre płyty Stars of the Lid nie powstałyby, gdyby nie wsparcie wielkich współczesnych kompozytorów, takich jak Krzysztof Penderecki.
Tutaj inspiracje były szersze, bo słynne trio z Reading (choć cały czas chodzi mi po głowie stwierdzenie: trio oksfordzkie, co tak do końca nie jest prawdą) postanowiło wykorzystać trochę tej potęgi IV. harmonii w swoim najnowszym dziele. A właściwie sam Johny Greenwood twierdzi, że to inspiracja amerykańskim minimalizmem go skłoniła do nagrania wraz z kolegami z dawnego składu Radiohead tego albumu.
Trio The Smile - bo o nich mowa - zadebiutowali dwa lata temu albumem A Light for Attracting Attention. To był z reguły przedsionek pomiędzy jednym projektem Thoma Yorka z muzykami z RHCP i R.E.M. zatytułowany Atoms For Peace a samymi Radiogłowymi jednocześnie. Dużo piosenkowej energii, buntowniczego charakteru i wymownych tekstów jak np. o wpływie Silvia Berlusconiego na jego aferę bunga-bunga i sposób, w jaki ma być ta afera przedstawiana w mediach (You Will Never Work In Television Again). Czasem przejawiały się charakternie podobne brzmienia jak na pierwszych płytach wiodącej grupy Thoma i przyjaciół, o miłości i zapomnieniu - ale to były tylko nieliczne przykłady takie jak: Speech Bubbles czy Free In The Knowledge. Ale też miał w sobie takiego nieoczywistego, wręcz post-punkowego charakteru (We Don't Know What Tomorrow Brings i The Smoke). Charakteru emotywnego i lekko romantycznego dodawały orkiestracje nagrane przez muzyków The London Contemporary Orchestra - których usłyszymy także na tym recenzowanym albumie.
I dlatego właśnie sam tercet osiągnął coś, co w obecnej chwili jest takim odgłosem wołającego na pustyni artyzmu ze strony zaangażowanych muzyków typu Arthura Russella czy półtora składu zespołów CAN lub Roxy Music.
Nowy twór zawiera w sobie mniej piosenkowych klimatów, każda z nich to etiuda przedstawiająca jakąś historię. Nie to że jest mniej niż na albumie sprzed dwóch lat, jednak sama melodyczność i anachronizm w stosunku do kompozycji ze słynnych albumów pierwszej, sławnej grupy Thoma jakimi były Kid A i In Rainbows była postawiona tu na wysokim szczeblu. Nie obyło się bez starringów takich jak Robert Stilmman grający na klarnecie i saksofonie, muzyk sesyjny towarzyszący swoim projektom ale takim jak Ghostpoet, oraz flecista i saksofonista Pete Wareham.
Czas przejść do konkretnej linii, jaką w sobie ta ściana ma canvas.
Nude czy też inny utwór RH mam na myśli słysząc to pięcominutowe intro albumu. Szarpanie gitar w minorowym - przekształcającym się w tajemnicze letnie, potem wracające do takich minorowych - zabarwieniu, tempie i rytmie. Pogłos taki suspensywny w tle smyczków wiolonczeli zaświadcza o takiej lirycznej asymetrii, jednak spokojnie przechodzi w jasne barwy. Sam Thom mówi o czerni i bieli w swoim śpiewie, co tutaj tej aury mętnej wody i ciemnego lasu jest dużo a jasnego zagajnika wokół drzew, gdzie to słońce się przebija jest nieco więcej w warstwie linii melodycznej. Onomatopeią bym tego nie nazwał, tylko krótkotrwałym, lecz bolesnym snem.
Teleharmonic jest wrzuconym kamykiem do ogródka, jeśli chodzi o psychodeliczność. Ten pogłos jakby hordofonów syntezowanych w tle, jak i ensemblowy rytm bębnów Toma Skinnera jest dalszą częścią malignowatej, depresyjnej struktury tego intra jakim jest utwór tytułowy. Nie dziwi to nikogo, znającego dyskografię Radioheadów na przestrzeni obecnych 20 lat, że takie ciemne brzmienia nie próbują się zmieniać pod wpływem dygresji, jeśli chodzi o metrum i lekki wyśpiew np. samego fletu Petego.
Ekstrakt z Stereolab słyszę w Read the Room. Repetywne zagrania brdzęków gitary i lekkich klangów oraz tempo i forma dosyć floydowska. To mniej więcej Comfortably Numb, tylko na sterydach z podjazdem w stronę prog-rocka na bębnach idących w stronę mostka. Synthy odgrywają tam rolę drugorzędną, jest więcej zabawy formą a tonacja jest domontowywana razem za razem.
Mówiłem o braku piosenkowości. Otóż, ona jest idylliczną jak się posłucha takiego Under Our Pillows. Metrum lekko motoryczne jak z niemieckich klasyków muzyki psychodelicznej, aczkolwiek sympatyzujące z letnimi tonacjami. Repetywna warstwa zaczyna się przy trzeciej minucie utworu i trwa tak w nieskończoność... a raczej do samego końca przy czwartej minucie. Po czym następujące spoiwo w postaci moogów w tle (patent wzięty chyba z Soft Machine) burzy jazzowość tego grania. Słuchasz na Ziemi, a kończysz w czarnej dziurze. Fascynujące.
Friend Of A Friend z saksami Roberta w tle brzmią jak druga część Free In The Knowledge - taka weselsza, niby to lennonowsko-maccartneyowska a w sobie pierwiastka technicznie spreparowanego duetu rodem z grupy wszechczasów, jaką jest The Beatles nie ma. Bardziej stawiałbym na Billego Joela w warstwie melodii, bo dużo tych amerykańskich form jest niż tych manchesterskich. Choć mogę się mylić, bo na tym albumie wszystko jest onomatopeią mającą swój okres przydatności do spożycia (czy do poczucia, odczuwania) - ale in long term jest to sklejone kontrastowo tylko pomiędzy popem, krautem i wolną improwizacją i żadnych cudów tam nie uświadczymy.
Z promienności wracamy do szarej rzeczywistości. I, Quit jest takim proper songiem do przemyślenia tego, co nas boli i zarazem takim kombinatorycznym zmaganiem się syntetyki z naturą, uniformizacją z polichromatycznością, percepcji ludzkiej z samoświadomością. Orkiestracja w tle pianina i trzasku werbli w dalekosiężnym slow-mo dają pewność, że fantasmagoria dobrze kontrolowana może się skończyć tak a nie inaczej.
Reszta utworów to tylko ozdóbki dla promowanych wcześniej singli, bo one są ułożone tak jakby surrealizm mieszał się z rapsodycznością i onomatopeią jednocześnie. Inspirujące jest to, że nikt nie myślał tu o kopiowaniu wzorców z poprzednich dokonań ukrywając gdzieś głęboko te easter eggi w postaci np. odwołań do Nude - o którym wspomniałem w kontekście piosenki tytułowej. Choć na ten przykład Bending Hectic jest na końcu bardzo żywiołowy, jeśli chodzi szum ampów w tle.
Ale tu trzeba oddać, pod każdą szerokością geograficzną te dźwięki będą miały gdzieś ukryte, przechodzące przez szczeliny wiązki światła.
Sam album oceniam pozytywnie i dosyć w tym jest tego klimatu cinematic, jak w ścieżce dźwiękowej niejednego filmu obyczajowego. Ale jest jedna wada w tym: to powyżej nagrody BAFTA czy Mercury Prize na większe laury nie zasługuje. A szkoda.
Ocena: (7/10,5)