Zanim rozpocznę właściwą treść recenzji zapytam się was o coś.
Czy kojarzycie taką formację jak Blau Blau?
Hmm, może nie. No, dobra.
Albo Dee-Parts?
Jakoś też nie?
No to może Silkies?
OK. Niech stracę. Te niektóre nazwy grup / zespołów mogą wam wiele nie powiedzieć, albowiem w tych wyżej wymienionych grała niejaka Lira Mondal i niejaki Caufield Schnug.
Obaj tworzą duet istniejący w post-punkowej sferze sceny niezależnej, który istniał już w wielu zespołach w dekadzie lat 10. XXI wieku. Ale dziś zawojowali prawie że całą scenę współpracując z początku z wytwórnią Feel It Records, a póżniej z niezależną odnogą Warnera (Sub Pop). To ich formalnie pierwsze podejście w drugim tymże labelu, drugie zaś po debiutanckiej płycie z 2020 roku.
Ogólnie to duety na takowej scenie lepiej sobie radzą niż w pełni grające składy, chociaż jeszcze pod sobą mają towarzyszących ich muzyków. Co w przypadku takich zespołów jak Wet Leg - którego tu recenzowałem - ma dosyć anachroniczne znaczenie, bo bardziej nie idzie tu komediową, szaleńczą estetykę znaczącą tym, czym jest dzisiaj glam / no-wave / post-punk jako taki (którą potem w Stanach przeszczepiła z Wet Leg nie jaka Momma). Ale o świadome nawalanie z ideowymi rytmami, oraz nawet lekko ironicznymi tekstami ale z zachowaniem jak najlepszych wzorców (przykładem może tu być La Securite - którego nie zrecenzowałem, a szkoda bo to mega oryginalny skład także) tonacji i buntowniczej stylistyki.
Teraz jakoś nowa płyta zawiera w sobie wszystko, co akuratnie może być fajną pożywką do takiego cieniującego się w gąszczu alternatywnego mainstreamu melodycznego grania. A samych wstawek autorskich innych artystów, poza jedną Williama Hendriksena (grającego na skrzypcach, też przecierającego szlaki z nimi w Blau Blau powyżej wspomnianym) - jest nie wiele.
Eraser jak na melodyczny track to jest jakby wokalnie Patti Smith grająca z Davidem Byrne. A tak w ogóle to brzmi jak Talking Heads. Pentatoniczny chórek na początku, szarpanie basów i zbite mocno pukanie bębnów. Odleżyny jak po staniu na polu 12 godzin przy zrywaniu porzeczek, ale symbolicznie uznam to jako inkrustację Talking Heads z małym dodatkiem fuzzu w tle.
Shadow Me nie wyróżnia się za wiele wśród utworów z takiego nawet lekkiego undergroundu. To wciąż próba udawania, że tworzymy drugie Moving Pictures wspomnianego bandu Byrne'a z dużym szzzustem głosu Liry.
Mix lydyjski wraz z doriańskim usłyszymy w tytułowym utworze Good Living.... Rześka, niby jak kaczka po pekińsku pchnięta nożem rytmika a zarazem krzyk Liry pochrumkujący sobie w tle. Panicznie zaczynam się obawiać, że to niby jak na amerykańską scenę to wszystko, że samo granie przeszczepionych z UK standardów to jak parzenie tysięcy herbat z tej samej torebki. Albo mocnego czaju z tego samego imbryka. Nic dziwnego, skoro sama Lira wychowała się w Bostonie.
Koneserzy soli wolą zamiast wypraw i ekspedycji po sól do Lake Huron, Indiany, czy nawet Wieliczki dobre, para-no-wave'owe uproszczone granie. Tam jest miejsce na saksofon (i to nawet zręcznie zagrany przez Caufielda), oraz na harmonicznie zagrany casiowy gloom syntezatorów. Dobre. Ale nadal jakoś pozostawia niedosyt.
Dyskotekowe, jak na wszystkie zespoły włoskiej Nowej Fali brzmienie ma kawałek Walk in Place. Saksy są na miejscu, dobra wstawka zmieniająca nastrój na taki weselszy (która powinna moim zdaniem trwać dłużej) oraz bzdąkanie wzięte trochę z tropikalnego house'u lat 80. Nadal jakoś czuję to w kościach, że gdyby lepiej zmasterowano ten utwór czy nagrano go trochę dłużej byłby z tego taneczny instant classic.
Nie mam zaufania do tak samoróbczych recurrentów ze słynnych formacji, które tworzyły tę nową falę. A co dopiero skonstruowanych melodycznie jakby to była reinkarnacja Davida Byrne'a w kobiecej skórze. Tu za wiele oczekuje się cudów, ale jednak to jest tylko DIY z ambicjami bycia mocno popowym klasykiem. Niektóre utwory siadają, a inne odstają.
Jednak lepiej przyjrzeć się osobnym projektom tej dwójki, które również jak ten powyższy znajduje się w otchłaniach Bandcampa.
Ocena: (6/10,5)