MUZYKA. Moje ulubione kawałki #18. Soundgarden - 4th of July (przeczytanie zajmie ok. 1 min.).

in #polish2 years ago

To dopełnienie wielkiej czwórki z Seattle, choć oczywiście to tylko część olbrzymiego spektrum muzyki firmowanej nazwą największego miasta stanu Waszyngton i rewolucji w muzyce rockowej początku lat 90-tych XX wieku. Akurat muzycy Soundgarden i Chris Cornell włożyli sporo w rozwój grunge'u. Trudno oceniać czy najwięcej, ale z pewnością byli znaczącymi postaciami tamtej sceny muzycznej. I nie chodzi li tylko o sukces komercyjny, który odnieśli. Chodzi też o liczbę projektów, w które zaangażowany był wokalista "Ogrodu dźwieków".


Mój wybór, jako kawałka najbardziej mnie uderzającego, padł na "4th of July". Pamiętam, gdy po raz pierwszy odsłuchiwałem kasetę z "Superunknown", z której znałem jedynie "Black Hole Sun", jak zainteresował mnie ten ciężki gitarowy motyw towarzyszący całemu utworowi. To było coś innego w tej muzyce, coś pochodzącego z nieco innej tradycji, a jednak świetnie się wpisującego w nurt grunge. Bo jednak nie ma w tym graniu czystości, słychać jak na dłoni brud tej muzyki, ale brud, który urzeka. Słychać też niepokój we wspaniałym wokalu Cornella.

W moim przypadku to była pierwsza znana mi w całości płyta Soundgarden. Dopiero później przyszło mi zaznajomic się z całością twórczości zespołu, przede wszystkim z "Badmotorfinger", który pozwolił im uzyskać status nowych gwiazd muzyki rockowej. To już jest jednak nieco inna historia.

Po latach miałem szczęście pójść na koncert Soundgarden. Właśnie, pójść, bo grupa zagrała w moim mieście, co zdawało się być czymś niewyobrażalnym jeszcze kilka lat wcześniej, żeby jedna z legend grunge'u zagrała dwa czy trzy kilometry od mojego domu. Poniżej kilka zdjęć (nie moich, zaznaczam) przypominających tamto wydarzenie i samego Chrisa Cornella, którego niestety nie ma już z nami.

image.png

image.png

image.png
Źródło: 2014.lifefestival.pl, fot. Mateusz Moskała/LFO