Tajski epizod z dreszczykiem. Rozdział 12: Zdrada. Część 3.

in #polish6 years ago

Dziewczyna przyjeżdża na skuterze pod główną bramę Laguna Phuket, gdzie się umówiliśmy. W dżinsach, białej koszulce i rozpuszczonych włosach wygląda trochę mniej egzotycznie niż w tajskim ludowym stroju i kruczoczarnym koku. Oczywiście zakładając, że Azjatka może farangowi wydawać się mało egzotyczna.

Link do poprzedniej części: Tajski epizod z dreszczykiem. Rozdział 12: Zdrada. Część 2.

Wskakujemy do darmowego skrzyżowania ciężarówki z autobusem, obwożącego nas po wszystkich hotelach wchodzących w skład ośrodka, by ostatecznie wysiąść pod Dusit Thani Laguna Phuket. Chwytam Nok za rękę i wprowadzam do środka. Przechodzimy przez zadaszony hol bez ścian wietrzony wolno obracającymi się, olbrzymimi wiatrakami sufitowymi. Wynajęta artystka w tradycyjnym stroju tajskiej arystokratki gra na nieznanym instrumencie przypominającym przerośnięte cymbałki.
29388555_10155395166370920_5997538550277472256_o.jpg

Zblazowani turyści ze Szwecji wymieniają między sobą porozumiewawcze spojrzenia, z których można wyczytać: „Farang prowadzi dziwkę do swojego pokoju”. Wychodzimy do ogrodu pełnego strzelistych palm, tropikalnych krzaków i egzotycznych kwiatów. Mijamy kilka basenów i wchodzimy do jednej z hotelowych restauracji, które świecą pustkami. Siadamy przy stole nakrytym białym obrusem i czekamy, aż zdziwiona obsługa przyniesie nam menu. Widzę, że ceny potraw wprawiają Nok w zakłopotanie, gdyż długo nie może się zdecydować, co by chciała.

— Na co masz ochotę? Owoce morza? — próbuję ją zachęcić.
— Może... sama nie wiem.
— Wybieraj, co chcesz. Nie ma problemu — staram się delikatnie zasugerować, żeby problem cen zostawiła na mojej głowie.
— Dobrze, dziękuję. A co Ty będziesz jadł? Owoce morza? — pyta.
— Nie... nie jadam owoców morza ani ryb.
— Naprawdę? Dlaczego?!? — Nok pyta z niedowierzaniem.
— Nie wiem... Może w poprzednim wcieleniu byłem rybą?

Dziewczyna wybucha śmiechem, a ja uśmiecham się zwycięsko. Chyba po raz pierwszy udało mi się zażartować tak, że mój dowcip został zrozumiany. Zamawiam nam tok mu — wieprzowinę na ostro i kleisty ryż. Jedno z laotańskich wierzeń głosi, że od nadmiernego spożywania kleistego ryżu powoli zanika nos. Tak Tajowie tłumaczą sobie fakt, że mają dość małe i płaskie nosy. Uwielbiam kleisty ryż. A Piam przekonuje mnie, że odkąd mnie poznała, mój nos wyraźnie się zmniejszył. Jeśli to prawda, to dobrze, że tylko nos...

Nok zamawia zupę tom yum z ryżem. Zwykłym ryżem. Nie przypominam sobie żadnych historii związanych z tą potrawą. Mimo iż kosztuje dziesięć razy więcej niż na stołecznej ulicy, moja potrawa w niczym nie przypomina piekącego nieba w gębie, jakie jadam na bazarze pod moim domem. Sądząc po nietęgiej minie Nok i po tym, że trzy razy prosi o dokładkę chili, w przypadku tom yum kucharze także się nie spisali. Kończymy posiłek, a ja proszę o doliczenie całości do mojego końcowego hotelowego rachunku.

— Nie będę pytał, jak ci smakowało, bo wiem, że ci nie smakowało — zagaduję.
— W porządku... to był... inny tom yum. Ciekawe doświadczenie.
— Inny, czyli niedobry?
— Hmmm... słabo przyprawiony. Ale nie przejmuj się, i tak jestem ci bardzo wdzięczna. Dziękuję.
— Nie ma za co. Zostawiłem w pokoju aparat. Chodźmy, zrobimy kilka zdjęć!
— OK...

Wdzięczna? Nie słyszałem tego słowa z ust Piam od miesięcy. Tak jakby utrzymywanie jej, jej córki i finansowe wspomaganie jej rodziny było moim pieprzonym obowiązkiem. Idziemy po aparat. Oczywiście to tylko pretekst umożliwiający zaciągnięcie Nok do mojego pokoju. Skucha. Dziewczyna odrzuca moje zaproszenie, czerwieniąc się niemiłosiernie i mówiąc, że ona taka nie jest i że co sobie ludzie pomyślą. Chodzi pewnie o tych ludzi, którzy gdzieś tam przed chwilą przemknęli na końcu korytarza. Łapię Nok za włosy, zatykam usta otwartą dłonią i siłą zaciągam do pokoju, bezwładnie rzucając na łóżko...

Wróć. Zachowuję zimną krew, zostawiam ją przed drzwiami, biorę aparat i wychodzę. Kontynuujemy spacer w kierunku tradycyjnej tajskiej restauracji, skąd łapiemy zmotoryzowany prom, którym wczoraj płynąłem do głównej bramy ośrodka. Pływamy przez godzinę po lagunie. Wysiadamy na przystani należącej do hotelu Sheraton Laguna Phuket. Udajemy się na wieżę widokową, skąd możemy podziwiać ośrodek w całej okazałości.

Naszym oczom ukazują się zielone pola pełne wysokich drzew, ogrody z egzotycznymi kwiatami i wody zbudowanej przez człowieka laguny. Na zachodzie rozciąga się ośmiokilometrowa plaża, za którą widnieje już tylko bezkres Morza Andamańskiego. Nok jest zachwycona. Czas ponownie spróbować zaciągnąć ją do hotelu. Nie informuję jej o swoich planach. Wsiadamy na łódkę i wraca- my na przystań obok Dusit Thani. Otwieram drzwi do pokoju i delikatnym gestem zapraszam ją do środka. Dziewczyna rozgląda się nerwowo na boki. Jako że w okolicy nikogo nie ma, przekracza próg. Jeden zero dla mnie.

Piam znów pluje na mnie jadem w esemesach. Traktuję to jako zielone światło do działania i wyłączam telefon. Randkę kończymy, całując się namiętnie w białej pościeli mojego pięciogwiazdkowego łoża. Pierwsza baza zaliczona.
Spotykamy się kolejnego ranka. Tym razem Nok bez problemu pozwala się zaprosić do mojego pokoju, ale nie udaje nam się zaliczyć drugiej bazy, co — parafrazując terminologię baseballową — oznaczałoby zdjęcie stanika. Może jednak nie każda Tajka jest zainteresowana bzykaniem się z farangiem chwilę po poznaniu?

Dziewczyna idzie do pracy, a ja spędzam czas na plaży, w morzu i w basenie, rozmyślając o najnowszym pomyśle mojego przyjaciela Piotra. Piotr pracuje w jednej z czołowych polskich agencji organizujących wyjazdy motywacyjne dla firm. Podobnie jak ja ponad rok temu, ma serdecznie dosyć swojej pracy i chce założyć własne biuro podróży. Ma nawet pierwszych klientów, z którymi w styczniu musielibyśmy pojeździć po Birmie, Wietnamie, Kambodży i oczywiście Tajlandii. To, co potencjalnie moglibyśmy zarobić na tej wycieczce, powinno wystarczyć mi na jakieś sześć miesięcy życia w Tajlandii przy wydatkach na obecnym poziomie.

Musiałbym jednak rzucić pracę w Dusit Thani College. W obliczu stopniowego pozbywania się złudzeń co do tajskiego systemu edukacji nie wydaje się to jakąś szczególnie złą decyzją. Coraz częściej czuję, że pokazałem środkowy palec jednemu systemowi, by za chwilę wpaść w sidła drugiego. Oczywiście lepiej uczyć angielskiego w tropikalnej Tajlandii, niż poprawiać faktury za biurkiem w deszczowej Irlandii, ale nie oszukujmy się — żaden ze mnie nauczyciel. I nie zamierzam tego robić przez całe życie. College gwarantuje mi jakąś tam stabilizację, ale czy o to właśnie mi chodzi na obecnym etapie życia? Wracam do pokoju i wysyłam esemesa do Piotra.

— Wchodzę. Możesz rzucić pracę! ;-)
—:-) :-) :-)— na odpowiedź nie trzeba długo czekać.

Następnego ranka spotykam się na chwilę z Nok, właściwie tylko po to, żeby się pożegnać.

— Dziękuję Nok, bardzo miło było cię poznać.
— Cała przyjemność po mojej stronie. Zobaczymy się jeszcze?
— Jasne. Odezwę się, jak tylko będę się wybierał do Phuketu. A ty daj znać, proszę, jeśli kiedykolwiek zawitasz do Bangkoku.
— Super, bardzo się cieszę... Marku, mam małą prośbę...
— Słucham?
— Idę dzisiaj na urodziny koleżanki... chciałam kupić jej butelkę wina... bo ona bardzo lubi wino... ale nie dostałam wypłaty na czas... czy mógłbyś mi pomóc?
— A ile kosztuje to wino?
— Nie wiem, pewnie ze 3000 bahtów...
— Hmmm... nie mam przy sobie gotówki, a w pobliżu nie ma bankomatu.
Obawiam się, że tym razem nie mogę ci pomóc...
— Trudno, nic nie szkodzi...
— Przepraszam...
— Nie ma sprawy...

3000 bahtów za wino?!? Nawet ja nie jestem tak naiwny. Butelka niezłego wina w sklepie kosztuje nie więcej niż 600 bahtów. Cała historia z urodzinami i winem w ogóle nie trzyma się kupy. Tajki, z którymi miałem do czynienia, generalnie nie przepadają za alkoholem. Nie słyszałem też, żeby jakoś namiętnie piły wino. Nok ewidentnie chciała dostać jedną trzecią swojej miesięcznej pensji za dotrzymywanie mi towarzystwa w Phukecie. Niestety, zatrzymanie się na pierwszej bazie nie jest tego warte.

Żegnamy się czule na hotelowym parkingu. Po akcji z winem czuję jednak, że już nigdy się nie zobaczymy. Nie będę się pakował z deszczu pod rynnę. Łapię taksówkę na dworzec autobusowy, gdzie wskakuję w vana jadącego do Ao Nang (czyt. ał nang) — najpopularniejszej miejscowości wypoczynkowej w Krabi, malowniczej prowincji jakieś 180 kilometrów na południowy wschód od Phuketu...

Ciąg Dalszy Nastąpi...