"Rojst" pierwszy sezon - recenzja. (Względnie historia czterech niezłych i jednej nieudanej randki)

in #polishlast year

rojst.png

Obejrzałem ostatnio pierwszy sezon polskiego – netflixowego - mini serialu pod tytułem „Rojst”. Cztery lata od premiery. Długi czas. Być może zbyt długi, aby przyciągnąć czyjąś uwagę amatorską recenzją. Równocześnie jest to okres, który pozwala już założyć, że kto chciał – ten obejrzał. Tym samym nie muszę pilnować się przed zdradzeniem treści.
Ograniczę się do krótkiego ostrzeżenia. Jeżeli nie widziałeś / widziałaś jeszcze tego serialu, a zamierzasz go kiedyś obejrzeć – to nie czytaj tego wpisu.
Najpewniej wyjawię kluczowe elementy fabuły i popsuję Tobie zabawę. Nawet więcej zrobię to na pewno, bo to właśnie fabuła – a dokładniej jej zakończenie – wkurzyło mnie na tyle, żeby w ogóle zabrać się za ten wpis.

Swoją drogą - jak nie widziałaś/ eś i nie zamierzałaś / eś - to może jednak obejrzyj. Będzie o czym pogadać, a pomimo wielu zarzutów muszę przyznać, że zrealizowane jest to we wciągający sposób. No i po co czytać o czymś, do czego potem nie ma się jak odnieść.

Koniec ostrzeżeń, dalej będą spoilery.

„Rojst” wciągnął mnie, zmęczył i ostatecznie odrzucił od siebie.

Oczywiście od samego początku były pewne sygnały. Drogne zgrzyty, na które przymykałem oko – będąc świadomym, że jest to koń z netflixowej stajni. Mówiąc bardziej bezpośrednio - nie da się przejechać przez kałuże i chociaż roweru nie pochlapać. Jednak to, co zdarzyło się w ostatnim odcinku było – z mojej perspektywy zupełną katastrofą.
Gdybym miał poszukać bardzo dosadnego porównania musiałbym uznać, że umawiałem się z całkiem ciekawą dziewczyną przez cztery randki.
Bywało różnie, ale czerpałem z tych spotkań pewną satysfakcję i wciąż chciałem się dowiedzieć, dokąd zmierzamy. Zdarzały się sytuacje, gdy powiedziała coś, z czym się nie zgadzam – nie ma sprawy, nie mamy być identyczni. Bawiły nas (czasem) odmienne sytuacje i różne rzeczy potrafiliśmy określić jako ważne… aż tu nagle na piątym spotkaniu dziewczyna poinformowała mnie, że tak w ogóle to ona ma kochającego męża, mają razem gromadkę dzieci, a na niej samej ciązy kilka wyroków w zawieszeniu i w sumie to nie wie po co się spotykaliśmy, bo aktualnie rozważa zmianę orientacji seksualnej. Sporo z rzeczy, o których mi mówiła, to w sumie tak nie jest. I nawet nie wie dlaczego to mówiła. Tak właśnie czuję się po obejrzeniu całego sezonu.

Wróćmy jednak do filmu. Budowana naprawdę świetnymi kadrami atmosfera jest ciężka od samego początku. Pokazane realia codziennego życia bohaterów raczej szorstkie. Przytłacza beznadzieja, brud, brak normalnych ciepłych międzyludzkich relacji.
Nie jestem fanem takiego klimatu, ale go rozumiem. Film musi coś wyostrzyć, ustawić relacje, pozwolić widzowi szybko i łatwo zlokalizować głównych bohaterów na płaszczyźnie dobra i zła. Kiedy wszystko jest brudne, wliczając w to postacie, których los śledzimy, wówczas łatwiej nam się z nimi idetyfikować. Wystarczy kilka dobrych zachowań, prostych odruchów uczciwości i już. Nie są idealni – tak jak my mają swoje za uszami. Równocześnie na tle szarego, wyraźnie nieprzychylnego tłumu jawią się niczym diamenty, którym można wiele wybaczyć – też jak my, czyż nie?

Tu jednak pojawia się mój pierwszy zarzut. Akcja toczy się gdzieś w końcówce lat siedemdziesiątych, może początku następnej dekady. Nie znam osobiście tych czasów, jednak gdy tylko rozmawiam z ludźmi, którym dane było wówczas żyć, to z ich słów przebijają się zwykle takie hasła jak: „ludzie byli dla siebie milsi”, „mniej mieliśmy, ale żyło się bliżej”, „nie było takiej pogoni za własnym egoizmem”, „relacje były szczersze, głębsze i prawdziwsze”.
Rozumiem, że prawdopodobnie mówią oni o swojej młodości – a ta każdemu jawi się lepszą niż była. Jednak śmiem twierdzić, że rzeczywistość przedstawiona w kadrach jest zbyt brutalna i odrzucająca. Niezależnie od sfery społecznej w jakiej obracają się bohaterowie panuje wulgarność języka i relacji. Tak, wiem ludzie zawsze klęli.
Równocześnie wiem też, że jest to proces postępujący – wystarczy przysłuchać się rozmowom w miejscach publicznych. Wszechobecny dzisiaj słownik był nie do pomyślenia jeszcze w czasach mojej podstawówki. Tymczasem większość dialogów pod względem „chropowatości słowa” walczy o lepsze ze współczesnością.

Pal to licho. Scenarzysta wymyślił. Reżyser przyjął konwencję. Ich prawo. Surowy obraz, szorstka mowa, twarda rzeczywistość. Niech i tak będzie. Najmniejszy to z moich zarzutów. Sam – nie mając styczności z tamtym światem – jestem zdecydowanym antyfanem PRLu. Każdy ma prawo opowiedzieć mi o nim jak uważa za słuszne. Randka pierwsza udana, przymykam na to oko.

Szybko jednak pojawia się kolejny zgrzyt. Wątki i tajemnice wyrastają z każdym odcinkiem jak grzyby po deszczu. Liczba trupów przyrasta lawinowo, a w tle uparcie przewijają się nawiązania do innej wielkiej (i morderczej) tajemnicy. Sekretu stanowiącego nieoficjalny fundament całego miasta. Jego społeczności. Zapowiada się arcyciekawie.

Otóż jest las.

W miejscu tym wiele się działo i wiele wciąż się dzieje. Wszyscy o tym wiedzą, ale nikt nie chce powiedzieć. Dlaczego? Boją się, a może wstydzą. Nie chcą rozdrapać starych ran. Cóż takiego się tam zdarzyło, że każda wzmianka jest natychmiast uciszana, albo formułowana tak by tylko „swoi” wiedzieli i rozumieli o czym mowa?
Tego widz musi się żmudnie dowiadywać, a homeopatycznie dawkowana wiedza pozwala snuć różne teorie. Pamiętając, że wciąż przebywam w realiach Polski Ludowej szybko łapię haczyk.

Jako widz zaczynam kombinować. Mord tuż po wojnie. Najpewniej masowy. Okryty całunem tajemnicy. Niby wszyscy wiedzą, ale nikt nie chce tego głośno poruszyć. Pierwszym moim skojarzeniem jest „mały Katyń”. Brutalna rozprawa nowej władzy z wszystkimi, którzy pozostali wierni starej. Może przynajmniej nie wyrazili wystarczającego entuzjamu dla nowego świata. Może gorzej – a wiemy, już dziś, że tak bywało – po prostu rzucono na nich oskarżenie aby załatwić własne prywatne porachunki czy „tylko” się wykazać i awansować.
Po latach cień wisi nad miastem. Dzieci katów i ofiar żyją koło siebie. Sprawiedliwość nie ma prawa przemknąć się nawet jako słowne nawiązanie. Nie można mieć nierozliczonej winy za fundament. Świetne. Wątek, który rzadko się porusza, a który z pewnością wart jest uwagi.

W dzieciństwie mieszkałem blisko wojskowych bloków. Osiedle z lat pięćdziesiątych, które miało własną hierarchię niezrozumiałą dla postronnych. Mnie wtajemniczyli w nią koledzy. Blok, w którym się mieszkało, wielkość mieszkania, usytuowanie okien – wszystko zależało od rangi. Znając czyjś adres można było bez większego trudu stwierdzić jaki stopień, a często nawet specjalizację miał żołnierz w czasie przydziału mieszkania.
Kwestie mówienia sobie „dzień dobry” przez dorosłych również opierały się na tytule. Emerytowny pułkownik był witany przez wszystkich, a sierżant mógł liczyć co najwyżej, że jako pierwszego powita go dozorca. Dawny podwładny z wojskowego aresztu.
Pojawiały się jednak wyjątki. Mężczyzna o stopniu „zaledwie” kapitana, wraz z upływem lat piął się w hierarchii. W końcówce lat osiedziesiątych witano go już niczym pułkownika. I okazało się, że rzeczywiście nim był, jednak nie w LWP, a w AK.
Całość stała się oficjalna, dopiero gdy pochowano go na cmentarzu, a „nie tak już cenny” akt odwagi jego żony – oficjalny napis na nagrobku – potwierdził o czym szeptano z roku na rok śmielej i częściej.
Tak różni polscy żołnierze, przez kilkadziesiąt lat mieszkali koło siebie stopniowo odzyskując pamięć o tym, jak było i co w zasadzie się z nimi działo. Dlaczego zdarzało się, że strzelali „do siebie nawzajem” o ten sam kraj. I czemu dawne zasługi przechodzą – przynajmniej w zewnętrznym odbiorze – powoli winę. Bądź na odwrót.

W tej samej klatce, co „pan kapitan”, (na parterze – najlepsze i największe mieszkania) żył też inny oficjalny pułkownik. Wojskowy bezpieczniak, jego ranga się nie zmieniała. Stosunek ludzi i owszem. Gdy do trzeciego już pokolenia mieszkańców krzyczał, że nie mają grać w piłkę pod jego oknem – zdarzało się, że leciały ku niemu chmurne słowa. Coś nie do pomyślenia jeszcze kilkanaście lat wcześniej.
Zawsze trochę się go baliśmy, a trochę nim gardziliśmy. Niektórzy probowali go zrozumieć. Przecież on pewnie od początku wiedział, kogo ma za sąsiada w kawalerce na czwartym. Dwaj różni pułkownicy mijący się w drzwiach do bloku – obaj skrajnie uprzejmi wobec siebie. Rozmyślałem nad tym kiedyś, że widać zachował się przyzwoicie. Chyba wiedział, żyli obok, nic nikogo nie spotkało, a przecież mowa jest tutaj o prawie czterdziestu latach sąsiedztwa. To już jest coś. Kilka lat później. Po śmierci pana z parteru znalazłem jego zdjęcie w publikacji IPNu o najbrutalniejszych śledczych…
To wszystko tak sobie cicho buzowało gdzieś pod spodem. Mieszkańcy stawali się ojcami, później dziadkami. Ich dzieci i wnuki bawiły się koło siebie i ze sobą. Jakoś ugniotła się ta masa i ukształtowała. Nawet postawiony (w 1980 roku) ostatni blok, który zamiast żołnierzy zasiedlili milicjanci, ostatecznie wtopił się w osiedle. Starsi koledy wspominali przez kilka lat, że tam ZOMO mieszka.
Dawało się wyczuć podział, ale za moich czasów, były to już tylko określenia w stylu „idę na zomo w nogę grać” czy „na zomo połamali wczoraj ławkę”. Drobna sprawa, a po blisko siedziemdziesięciu latach jej echa wciąż rezonują – choćby w pamięci tak niezaangażowanych osób jak ja.
Wyobraziłem sobie czym byłoby całe miasto, a nie małe wojskowe osiedle. Miasto ufundowane na bratobójczej śmierci i prześladowaniu. Miasto powoli przekształcające się w jedną tkankę. Miejsce, w którym ludzie z dwóch prawie, że kast żenią się, zakładają rodziny, mieszają środowiska i znajomych. To byłby temat. Być może winna jest moja nazbyt wybujała wyobraźnia, ale z każdym odcinkiem wciągałem się bardziej we własną wizję i czekałem rozwiązania. Mój błąd. Wymyśliłem sobie coś, co chciałbym zobaczyć. Dostałem to, co ktoś chciał mi pokazać.

Cóż dał mi „Rojst”?

Rozczarowanie. Obóz niby był, ale wiele o nim nie wiadomo. Ot źli Polacy (albo Polacy i Rosjanie – główny bohater odpowiada jakby sam nie wiedział do końca) zebrali zimą biednych Niemców i - zanim wysłali ich za Odrę – głodzili, męczyli, źle traktowali.Gwałcili. Zabijali.
Nie w głowie mi umniejszanie ludzkiej krzywdy. Zasmuciło mnie to, że jakoś podświadomie liczyłem na nowy ciekawy wątek w polskim kinie. Temat, który mógłby coś ożywić, zmienić, a przynajmniej dać impuls do rzeczy, które są nam zdecydowanie bliższe i namacalne.
Dostałem – jak zawsze – szybki strzał pedagogiki wstydu. Jesteśmy źli, nie chcemy, się rozliczyć. Żyjemy w brudnym, brutalnym świecie i wszystko dokoła jest podłością. Robiliśmy innym krzywdę i teraz metaforycznie i realnie karma wraca. Całe miasto jest skażone. Nie ma wśród nas sprawiedliwych.
No może kilku. Oni też nie są zbyt czyści, ale przynajmniej mają intencję. Mimo woli błądzą między nami, jak tłumione wyrzuty sumienia. Zbyt wiele oczekiwałem. Przedstawiona tak zmowa milczenia wydaje mi się mocno przesadzona.

Spotkałem w życiu trochę ludzi. Lubię ich wysłuchać. Zetknąłem się z różnymi historiami. Zbrodnia na Niemcach jako fundament naszych nieszczęść i potknięć - choćby tylko dla jednej miejskiej społeczności? Coś takiego jako motyw sprawczy niemożności i nieznośności życia w PRLu? Wyniesiony przez mieszkańców do rangi metafizycznego zdarzenia - „ludzie mówią, że to przez to”, „to wpływa na całe miasto”… Może w życiu codziennym mam kiepski dobór rozmówców – chociaż dbam o to aby był możliwie szeroki, ale...
Z problemem „naszych zbrodni”, wokół którego można by osnuć jeden z głównych wątków serialu. Na którym można by budować bohaterów i tłumaczyć ich działania.
Sorry Netflix - ja się z tym nie zetknąłem nigdzie poza mediami - i jakoś nie łapie tych wszystkich odczuć, które chcesz mi pokazać.
Temat społecznie nie jest ukrywany. Temat zwyczajnie nie istnieje. Jedyni – trochę sprawiedliwi – też nie o to walczyli za komuny. Nie za to siedzieli i nie dlatego byli bici czy prześladowani.
Ponad trzydzieści lat minęło, a ja – jeżeli już – to wciąż w zwykłych rozmowach słyszę o wielu większych, a mało poruszanych sprawach. Jeżeli dysponujesz szansą dotarcia do milionów, to naprawdę szczerzej i prościej wskazać coś, co naprawdę istnieje. Jeżeli zamiast tego, chcesz kreować dylematy mojego sumienia – no nie będzie nam po drodze -, ale jasne wysłucham Cię, może czegoś się dowiem.
Wrócę jeszcze do tej kwestii pod koniec, bo żeby chociaż zrobili to porządnie. Można by cenić rzemieślniczy kunszt, ale nie do końca...

Pozostając przy ludzkich zachowaniach. Nie umiem z wiarą przyjąć rzucachych z ekranu uwag, iż dziewczyna miała w szkole bardzo ciężko – wśród rówieśników - , ponieważ jej tata siedział za „Solidarność”. Same tylko – wspomianie już echa – stygmatyzacji z lat osiemdziesiątych w mojej (nikłej) wiedzy świadczą o czymś zgoła przeciwnym.
To raczej pracownicy aparatu bezpieczeństwa i jego „twardej ręki” w postaci ZOMO byli wówczas bardziej narażeni na społeczny ostracyzm. A piszę tutaj o społeczności służb mundurowych (i ich rodzin), które z założenia winny się wykazywać większą dyscypliną wobec władzy. Czy było to słuszne – zależy. Dorosły świadomie wybiera sobie pracę, jego dzieci nie mogą za to odpowiadać.
"Rojst" tymczasem usilnie dąży do ukazania mi obrazu, gdzie w całym mieście jest jeden dzielny (przy bądź, co bądź masowym społecznym udziale w fenomenie „Solidarności”). Przez jego działalność całe miasto bardziej lub mnie aktywnie wyżywa się na dziecku. Jego córka cierpi, bo chciał ujawnić zbrodnię. Wiedzą o tym wszyscy od nauczycieli, przez dzieci, po ich rodziców. I znów niczym założycielską traumę całe miasto akceptuje taki stan rzeczy. Po prostu wszyscy są źli. Naprawdę?

Taka wizja męczy psychicznie. Nie jestem może zbyt uśmiechniętym i radosnym człowiekiem. Zdarza mi się epatować pesymizmem. Z weltschmerzem bywam „na ty”, a jednak wykreowany – być może tylko z potrzeby artystycznej – obraz świata przytłacza mnie swoim lepkim, brudnym mrokiem. Nie domagam się aby mówić o zbrodniach lekko i przyjemnie. Rozumiem, że wolno drapać skorupę i pokazywać, co się pod nią kryje. Tu jednak nie ma nawet czego drapać. Od pierwszych scen tkwimy pod nią. Jesteśmy w bagnie, a kolejne odcinki jedynie zmuszają nas do głębszego zanurzenia. Z randki na randkę widzimy więcej swoich wad. Przyciąganie jednak nie ustaje...

Wszystko to jestem skłonny wybaczyć. Sprawnie zrealizowany serial ma swoją magię. Ulegam jej i brnę w tę podróż dalej.

I oto nadchodzi ostatni, piąty odcinek. Finał, gdzie wszystko winno znaleźć swoje rozwiązanie. Poszarpane nici tajemnic spleść się w jeden gruby sznur. Przez kilkanaście piewrszych minut tkwię znanej już sobie atmosferze, a potem całą sprawność realizacji trafia szlag.

Ciekawie opowiedziana historia. Żywi bohaterowie, z którymi zdążyłem się jakoś zgrać poczynają zachowywać się jak dwuwymiarome postacie. Ich logiczne dotąd działania – nawet gdy przypominają szaleńcze szamotanie się – nagle przestają mieć sens.
Wydaje się, że kolejne ich ruchy mają tylko jeden cel - „jakoś ten mętlik poskładać do kupy, że dało się to zamknąć”.

Oto młody i nieustępliwy dziennikarz śledczy. Człowiek, który z zimną krwią jest w stanie pić wódkę z ogromnym, silnym i uzbrojonym w nóż potencjalnym mordercą. Przy czym siedzą w zagubionym na odludziu domu tego ostatniego. Osoba, która nie boi się układów, milicjantów, gangsterów i alfonsów. Odwiedza najbardziej mroczne i niebezpieczne miejsca w mieście… Ten człowiek nagle na widok „mordercy” w miejscy publicznym wpada w panikę. Chowa się przed nim, a potem… zamiast oddalić się jak najszybciej – wiedząc, że sytuacja może się zaraz powtórzyć. On pali sobie papierosa przy dzwiarch - czekając, aż znowu znajdzie się w sytacji bez wyjścia. I tak też jest. Ostatecznie uznaje, że paka samochodu zabójcy to najlepsza kryjówka w okolicy. W końcy na pewno nikt nie będzie niczego tam wkładać, a bycie wywiezionym „na gapę” z publicznego miejsca do odległej samotni mordercy to najlepsze, co można zrobić, żeby się z nim nie spotkać.

Oto młodzi zakochani, wspaniali i sprawiedliwi. Ciężko doświadczeni przez los, ale pełni miłości. Ona nie chce już żyć – i można to zrozumieć. On kocha i biega po okolicy szukając jej. Gdy już ją odnajduje – nie widzi sensu żeby jej pomóc. Nie chce jej uratować. Po prostu staje sobie obok niej i bez słowa skaczą z wieżowca.

Oto prawdziwy morderca gdy zostaje ujawniony bez skrupułów zaczyna strzelać do potencjalnych świadków oskarżenia. I niby ma to sens. Jest tylko jedno „ale”. Jedną z podstawowych wątpliwości, kto zabił jest leworęczność sprawcy i praworęczność obwinionego. Zgadnijcie, proszę, w której ręce był pistolet...

Wspomiany już, jedyny choć trochę czysty siedzi na pace i drży – nawet nie próbując uciec, gdy zabójcy są odwróceni tyłem do samochodu, oddaleni i zajęci mordem. Rozumiem, każdego to może sparaliżować. Jednak jakim cudem udaje mu się potem uciec z wozu, gdy sprawcy idą ku niemu. Cały czas patrzą na wóz, a dystans to może kilkanaście metrów.

Temat obozu, pieczołowicie budowanych przez wzmianki w kolejnych odcinkach wyjaśnia się, ot tak po prostu, Polacy mordowali Niemców. I teraz trudno im z tym żyć. (Proste, nie? No to tyle. Trzymajcie się ciepło! Pa!)

Przyrastające lawinowo trupy okazują się niepowiązane. Cały wątek miał służyć jedynie temu by pokazać okropieństwa życia w złym mieście i jacy wszyscy dokoła są paskudni. Albo ot tak zrobione sobie dwie historie w jednym. Pakiet promocyjny...

Mogłbym mnożyć takie „zarzuty” jeszcze długo. Jednak nie o to mi chodzi. Problemem jest - jak już wspomniałem - rozczarowanie.

Serial przez kilka odcinków buduje historię. Stopniowo dokłada kolejne elementy i nakłania widza do próby ich powiązania. Próby, która mogłaby być udana.
Poczynając od banalnego faktu, że młodzi coś zobaczyli i tak oto ich trudne lecz potencjalnie piękne życia zostały boleśnie przekreślone przez przypadkowy kontakt ze złem. Rozbudowując do tego wątek mordu założycielskiego jako czegoś, co chcąc nie chcąc legło u podstaw miasta. Mówiąc dlaczego ma taki wpływ, czy możemy sobie z tym poradzić? Jak to zrobić i co to da? Chociaż jeżeli stworzyło się problem zamiast zając się istniejącym, to nic dziwnego, że trudno jest później go rozwinąć. Jedyną logiczną konsekwencją byłoby tutaj wejście w narrację Eriki Steinbach. Jasne, w końcu w tysiącach polskich domów, poruszane przez nią "prawdziwe problemy" uwierają mieszkańców… Szkoda gadać. To ja już wolę moich „pułkowników”. I zomowca w bloku obok.

Dodajmy do tego jeszcze uparte wspomnienia o pewnej malarce i jej obrazie. Ach, gdyby one faktycznie dokądś by prowadziły... Jeden z głownych bohaterów wielokrotnie powraca do tego tematu – jakoby szukając wyjaśnienia, kto się za tym wszystkim kryje, kto jest tam w głębi lasu? Ktoś winny tej całej sytuacji. Twórca wszystkich nieszczęść. Jedna określona osoba. I co?
I nic. Tak tam sobie gadali od odcinka do odcinka. A potem przestali. Się wyjaśniło.Ten poszukujący bohater wyjaśnił. Innemu młodszemu - Polacy Niemców mordowali. Co tu drążyć?

Gdy już pojawiły się napisy końcowe zostałem z tym wszystkim sam i dłuższy moment nie mogłem pozbyć się poczucia zawodu. Naprawdę randka, która przekreśliła wszystkie poprzednie. Nie ma sensu się więcej spotykać. Mieliśmy się pięknie różnić, ale też mieliśmy traktować się poważnie...

Osobiście dopuszczam kilka możliwości, dla których wszystko to tak się jakoś nieudanie domknęło:

  1. Serialowi nagle skończył się budżet. Był plan, była fajna historia. Budowano ją krok po kroku, a tu nagle wpadł producent i mówi: „No to macie 50 ekranowych minut, żeby temat zamknąć. Nic więcej nie nakręcimy”. I cóż było robić? Bohaterowie wpadli w amok absurdalnych zachowań – byleby tylko jakoś szybciej dotrzeć do finału i dało się powiedzieć, że rezultat spadł z nieba.
    Czego nie udało się powiązać – poobcinano, żeby nic nie zostało niedopowiedziane. A czego nie udało się nawet jeszcze dobrze rozwinać zostawiono na kiedyś licząć na słabą pamięć widza lub następny sezon, gdzie to się jakoś zaklajstruje.

  2. Serial wpadł w cenzorskie sidła. Podobno takich sytuacji już nie ma, ale efekt końcowy przypomina rezultaty pracy jedynie słusznych nożyc z czasów oby minionych. Pierwotny scenariusz został uznany za zły i skreślony. Tu wytniemy, tu dołożymy, a o tym, to w ogóle nie może być mowy. No to macie, posklejajcie to jakoś i możemy kręcić.

  3. Historia była krótsza i prostsza. Ot na trzy może cztery odcinki. Jednak okazała się niewystarczająco postępowa i pedagogiczna. Postąpiono zatem odwrotnie do punktu drugiego i zaczęto mnożyć historie, żeby tylko pokazać jeszcze trochę sytuacji, po których widz poczuje się tak jak powinien się poczuć. A że potem trzeba to było wszystko jakoś kleić, to i wyszedł taki papierowy wielki finał. Jest to założenie, które najmniej mnie przekonuje.

  4. Twórcy niczym autorzy słynnego już serialu „Lost” (Zagubieni) mnożyli sobie beztrosko wątki i tajemnice na zasadzie „jakoś to będzie”, a potem skończyły im się pomysły i trzeba było sobie radzić.
    Pomysł typu … a teraz Zarzecki się budzi spocony w łóżku. Obok śpi jego kochana żona. Przytula się do niej i mówi: „Ale miałem dziwny sen! Ech ciekawe jak będzie w tej nowej pracy”. Nie bardzo się nadawał. No to polepili czym mieli i hurra – wielki finał. A ty widzu za dużo nie pytaj.

Wszystko to oczywiście tylko takie swobodne impresje w temacie. Chętnie podyskutuję o wrażeniach innych odbiorców w komentarzach. Na koniec – żeby nie było – serial wprawił mnie stan bardzo ambiwalentny. Przy całej ilości mojego narzekania nie mogę nie docenić jak sprawnie jest zrealizowany. Przez długi czas widać dbałość o detale. Od kadrów, miejsc, rekwizytów poczynając, a na dialogach kończąc. Sama tylko kwestia zdobycia przez dziewczynę dolarów na zakupy w Pewexie jest nienachalnie budowana przez kilka odcinków. To jest doskonale poprowadzony wątek, który pomaga wprowadzić dodatkowy motyw. Zagęścić akcję. Świetna robota.

Dlaczego więc tak płaskie zakończenie historii? Nie wiem. Serial oceniam na mocne 7/10. Równocześnie nie zamierzam oglądać kolejnych sezonów. To były udane randki, ale po ostatniej już wiem, że się w sobie nie zakochamy.