Przesłuchane #3 Paradise Lost - Obsidian

in #polish4 years ago

Paradise Lost to zespół, którego słucham od pierwszej płyty, kupionej jeszcze na pirackiej kasecie. Potem pojawiały się kolejne albumy, a wraz z nimi metamorfozy – jedne bardziej celne, inne chybione, ale kapela wciąż była żywotna i twórcza, trzeba przyznać – przy dość ograniczonych środkach artystycznych i rzemieślniczych umiejętnościach muzyków. W pewnym momencie grupa postanowiła nagrać album elektroniczny (mowa o „Host”), za co sporo fanów się obraziło, a potem powoli rozpoczęła powrót do mocniejszych brzmień. Ukoronowaniem tej wędrówki był wydany w 2015 roku album „The Plague Within”, na którym Paradise Lost dołożyli do pieca; pojawiły się również wrzeszczące wokale, z którymi zespół pożegnał się jeszcze na początku swojej kariery. Kolejnym wydawnictwem była „Medusa” – najwolniejszy i jeden z najcięższych albumów w dorobku kapeli. Wydawało się więc, że panowie znaleźli się w ślepej uliczce, mając dwa wyjścia: albo powtórzyć wyczyn z ciężkością muzyki, albo ponownie odbić w kierunku łagodniejszym. No i odbili.

obsidian1.jpg

Trzy lata po „Medusie” ukazał się więc „Obsidian” – szesnasty album kapeli, który powstał według zasady „dla każdego coś miłego”, ale efekt, zamiast cieszyć uszy wszystkich fanów, skłaniał się raczej ku innej maksymie – „ni pies, ni wydra”. Początkowo, słuchając próbek z sieci, byłem doń nastawiony nawet pozytywnie – ucieszył mnie powrót gotyckiego rocka w „Ghosts”. Natomiast po kilkunastu przesłuchaniach z płyty, po uważnej analizie tych jedenastu utworów przekonałem się, jak mało z nich zostaje w głowie. Dotychczas nawet na słabszych płytach Paradise Lost, do których zaliczam „Draconian Times”, „Paradise Lost” oraz „In Requiem” można było znaleźć kilka przebojowych lokomotyw, ciągnących cały album. Naturalnie, dominowały na nich utwory-zapychacze. Z „Obsidian” nie zostaje w głowie nic, poza singlowym „Ghosts” oraz drugim na płycie „Fall from Grace”. Reszta kawałków próbuje połączyć wszystkie muzyczne metamorfozy, które zespół przechodził przez ostatnie trzydzieści lat – poza death metalem i elektroniką. Mamy więc tutaj fragmenty gotyckie, nieco doom metalu, trochę zadziorności z „Icon”, a trochę przesłodzonych melodyjek z „Draconian Times” i „Paradise Lost”. Pod względem wokalnym dominuje czysty śpiew Nicka Holmesa, ale aby miłośnicy rzygania się nie popłakali, pan wokalista czasem wydziera japę.

obsidian3.jpg

Z „Obsidian” wiąże się więc problem zbytniego wymieszania środków artystycznych. Czy można powiedzieć, że dobrym kucharzem jest ten, który dla smakosza kotleta schabowego i tortu wiedeńskiego zmiksuje obie potrawy przed ich podaniem? Dupa, nie kucharz. Tak samo „Obsidian” to dupa, nie płyta. Próbowałem do niej podejść z lewa, podejść z prawa, z dołu, z góry i z ukosa, ale w żaden sposób nie weszła do głowy. To przeciętny album, typowy dla Paradise Lost, w dodatku wyprodukowany w manierze „loudness war” – fatalnie skompresowany i pod niemiecką publiczność. Czy najgorszy w karierze zespołu? Tego nie jestem pewien, ale niewiele brakuje.

Paradise Lost, Obsidian, Nuclear Blast 2020.

Sort:  

Congratulations @sindarin! You have completed the following achievement on the Hive blockchain and have been rewarded with new badge(s) :

You received more than 2750 upvotes. Your next target is to reach 3000 upvotes.

You can view your badges on your board And compare to others on the Ranking
If you no longer want to receive notifications, reply to this comment with the word STOP

To support your work, I also upvoted your post!

Do not miss the last post from @hivebuzz:

The Hive community is in mourning. Farewell @lizziesworld!
Support the HiveBuzz project. Vote for our proposal!