Słuchane z 1993 roku - Top 10

in #polish4 years ago (edited)

1993 to bardzo mocny rok. Wystarczy album Coronera, który tutaj uwzględniłem, aby się o tym przekonać. Poza tym rok ten zaowocował najlepszymi płytami w karierze Savatage i My Dying Bride i z jednymi z czołowych wydawnictw Paradise Lost oraz Voivod. Rok ten stanowił również przesilenie, po którym skończyła się artystyczna aktywność thrash metalu. Gatunek ten, po kilku latach triumfu i twórczych poszukiwań, zszedł do podziemia, zastąpiony przez death metal. Zresztą za moment to samo stało się tym ostatnim stylem. Nastąpiła moda na symfoniczny black metal (jeden z gorszych muzycznych wynalazków), nowojorski hardcore, a za kilka lat wszyscy słuchali Korna. Ale to temat na zupełnie inną historię. Tymczasem zapraszam do lektury!

1993_1.jpg

Coroner – Grin

To album kompletny i jedno z najgenialniejszych wydawnictw thrashmetalowych. W zasadzie najgenialniejsze. Emanujące jedyną w swoim rodzaju atmosferą, introwertyczne, skupione na powtarzanych dźwiękach, niekiedy wręcz mechaniczne, ale w drugiej części płyty otwierające się na kompletnie nieznane przestrzenie. Słuchanie „Grin” to podróż, której zakończenie nie jest znane do ostatnich sekund. To jak przechodzenie z komnaty do komnaty przez kolejne i kolejne drzwi, za którymi pojawiają się zupełnie niespodziewane widoki. Od tajemniczej introdukcji rozpoczynającej całą płytę, do brzęczenia much na jej końcu, słucha się tej muzyki ze zdziwieniem: ale to tak można?

Dead Can Dance – Into the Labyrinth

Nie spodobał mi się ten album za pierwszym razem. Odrzucił mnie, więc i ja go odrzuciłem. Do czasu. Na pierwszy odbiór wpłynął mechanizm jasnych oczekiwań, które nie zostały spełnione. To je musiałem odrzucić. Muzyka Dead Can Dance nie jest już anielska i symfoniczna. W zamian proponuje transową rytmiczność lasów amazońskich, afrykańskie melodie oraz dźwiękowy ascetyzm. Najlepsze momenty to te, w których śpiewa Brendan Perry, ale od zawsze wolałem tę stronę muzyki DCD.

Edge of Sanity – The Spectral Sorrows

Od wielu lat lubię twórczość Dana Swano, i chociaż od dawna niczego ciekawego nie pokazał, to w latach 90. był istnym wulkanem energii. Oto więc trzeci album jego deathmetalowej formacji, która gra typową szwedzką odmianę tej muzyki. Jest więc dość szybko, ale raczej punkowo w rytmice, bez popadania w przesadę i kosmiczne prędkości. Do tego nośne riffy i czytelny wokal. Jednak nie brakuje również skoków w bok: jest heavy metal (przeróbka hitu Manowar) czy rock gotycki w stylu The Sisters of Mercy.

Mindfunk – Dropped

Mindfunk brzmi tutaj jak potomek Soundgarden oraz Alice in Chains, więc bardzo charakterystycznie dla lat 90. To dość powolna, ciężka jak słoń i smutna muzyka pełna gitarowych riffów zasłuchanych w Black Sabbath i emocjonalnych wokali. Trzecim wpływem jest tutaj również Tool. W sumie powstaje z tego oryginalne połączenie stylistyk trzech kapel.

1993_4.jpg

My Dying Bride – Turn Loose the Swans

Już nie pamiętam, ile razy słuchałem tej płyty. Za każdym razem daje ona sporo przyjemności, pod warunkiem, że ponury doom metal może być przyjemny. Jest również ciekawy strukturalnie, gdyż utwory rzadko nawiązują do klasycznego układu zwrotkowo-refrenowego. To w końcu bardzo tajemnicza płyta, pełna pogłosów oraz żałobnych dźwięków skrzypiec. Rozpoczyna się i kończy monotonną fortepianową kompozycją, a w środku oferuje słuchaczowi kilka wariacji na temat smutku w muzyce gitarowej.

Paradise Lost – Icon

Paradise Lost jest zespołem, który do pewnego momentu w swojej karierze zmieniał się z płyty na płytę, i były to zmiany dość spore. Na „Icon”, czwartym albumie kapeli, nie słychać już niczego z deathmetalowego debiutu. Wokalista – Nick Holmes – śpiewa bardzo emocjonalnie, ale i surowo, czasem niczym James Hetfield, a muzyka to niezwykle przebojowy, ale ciężki metal. Po prostu metal – bez przydomków i szufladek, chociaż niektórzy chcieliby go nazwać gotyckim.

Rush – Counterparts

W porównaniu do klasycznych płyt Rush z lat 80. i przełomu dekad, mniej tutaj słychać przestrzeń kreowaną przez syntezatory. „Counterparts” jest rasową płytą rockową, niekiedy nawet hardrockową. I, co najważniejsze, zawiera bardzo dobre kompozycje. To dojrzały progresywny album, na którym nikt się z nikim nie ściga na solówki, ani nie próbuje wydłużać utworów na siłę. A siłą tej muzyki jest przede wszystkim melodia.

1993_2.jpg

Sadness – Ames de Marbre

Tej płyty nie byłoby, gdyby nie eksperymenty Celtic Frost. To, formalnie rzecz biorąc, album uznany za blackmetalowy, po którego wysłuchaniu okazuje się, że tak naprawdę niemający niczego wspólnego z tym stylem. Proszę bardzo: gitary niczym z zimnej albo nowej fali, jeśli brzmią ciężko, to raczej mało metalowo. Wokale albo krzykliwe, albo płaczliwe w stylu Toma Warriora, jakieś kobiece zaśpiewy, skrzypce oraz surrealistyczna atmosfera niczym z przedwojennych filmów dadaistycznych.

Savatage – Edge of Thorns

Dla mnie to najdoskonalszy album Savatage. To tutaj zadebiutował najlepszy wokalista zespołu Zak Stevens, udzielający się potem w Circle II Circle. Muzyka ta nagrana jest z teatralnym rozmachem; heavymetalowa, w której jednak znajdzie się przestrzeń na charakterystycznie brzmiący fortepian. Znajdzie się tutaj miejsce i na energiczne, ostre kawałki, jak i na niemal musicalowy rozmach, na momenty wyciszenia, a także emocjonalne solówki gitarowe.

1993_3.jpg

Voivod – The Outer Limits

To tutaj znalazł się najdłuższy w karierze zespołu utwór „Jack Luminous”, skomponowany według zasad progrockowych suit, jednak o wiele od nich ostrzejszy. Atmosfera tej płyty kojarzy się ze starym amerykańskim kinem science fiction (tytuł albumu nawiązuje do znanej telewizyjnej serii s-f) i również tych spraw dotyka w tekstach. Każdy utwór to osobna historia, która mogłaby być kanwą odcinka serialu „The Outer Limits”. A muzycznie to połączenie Pink Floyd, Motorhead, Rush, ale brzmiące po prostu jak Voivod.