[Tematy Tygodnia #41] Tradycje kulinarne wg babci Bogusi.

in #tematygodnia6 years ago (edited)

W ramach Tematów Tygodnia #41, temat nr 3. Tradycje kulinarne w mojej rodzinie - wczoraj i dziś, chciałbym wam opowiedzieć jak to u mnie wyglądało kiedy byłem małym chłopcem.

Strażniczką kulinarnych tradycji w naszym domu była babcia Bogusia. To ona zawsze dbała żeby obiad składał się z 2 dań, żeby w piątek nie jeść mięsa i co najważniejsze żeby każdy posiłek jadać wspólnie przy jednym stole, a nie każdy o różnej godzinie i to w dodatku przed TV. U babci w tej sprawie nie było dyskusji, przed TV można było jedynie zjeść deser i to oczywiście pod warunkiem, że zjadło się wszystko z drugiego dania. Zawsze wierna tradycji, gotująca typowo polskie potrawy. Nie lubiła eksperymentów w kuchni, a zakupy żywieniowe robiła zazwyczaj na targu. Jako brzdąc dużo czasu spędzałem z nią w kuchni. Działo się tak, gdyż to babcia się głównie mną zajmowała. Tata pracował za granicą, a mam wracała zazwyczaj po 17 z pracy, więc to babcia odbierała mnie z przedszkola czy zerówki i razem z nią gotowałem później obiad w domu.

eating-3061272_1920.jpg

W kuchni babci nie mogło nigdy zabraknąć wytopionej słoninki. Taki smalczyk zawsze znalazł zastosowanie, czy do jajecznicy na śniadanie, czy to do obiadu, czy po prostu na kanapkę z solą i ogórkiem kiszonym (mniam :P ) Babcia też uprawiała swój ogród warzywny, więc większość warzyw jakie jadłem były naturalne, bez dodatku sztucznych nawozów. Oprócz warzyw, babcia miała również w swoim ogrodzie drzewa i krzewy owocowe, dzięki którym powstawały różnego rodzaju przetwory na zimę.

Zacznijmy jednak od tego jak wyglądały obiady u babci Bogusi. Były dni w tygodniu, w których zawsze było to samo na obiad. Przykładowo w czwartek zawsze była zupa pomidorowa albo ogórkowa, na drugie danie obowiązkowo kotlet w panierce, schabowy albo z piersi kurczaka, z ziemniaczkami polanymi wyżej wymienionym smalczykiem albo, jeżeli były nowe ziemniaczki to z masełkiem i koperkiem. Do tego wszystkiego gotowana kapusta, kalafior czy fasolka szparagowa z tartą bułką. Tu muszę się na chwilę zatrzymać, ponieważ babcia nigdy nie kupowała gotowej bułki tartej, tylko trzeba było mielić czerstwe kromki chleba czy bułki w maszynce do mielenia. Wtedy nie miała jeszcze elektrycznej maszynki do mielenia, tylko taką starą żeliwną przykręcaną do stołu i jak się pewnie domyślacie to ja byłem od czarnej roboty i zawsze to wszystko musiałem mielić. Tak zazwyczaj wyglądały obiady w czwartek, ponieważ babcia uważała, że skoro w piątek nie można jeść mięsa, to dzień wcześniej na obiad musi być pyszny kotlet :)

empanadas-592304_1920.jpg

W piątki też obiad powtarzał się z tygodnia na tydzień. Na pierwsze danie zazwyczaj była tak zwana "zacierka" czyli zupa mleczna z kluskami tartymi (babcia rozrabiała ciasto na makaron, po czym tarła je na na dużych oczkach tarki i wsypywała do zupy) Do tego gotowane ziemniaki polane smalczykiem z cebulką. Pamiętam, że bardzo podobało mi się w jaki sposób jedliśmy to danie. Każdy z nas miał przed sobą talerz z zupą na na środku stołu był wspólny duży talerz z ziemniakami, z którego każdy jadł tyle ziemniaków ile chciał. Ja najczęściej jadłem tylko trochę ziemniaków, a resztę zupy słodziłem cukrem i jadłem na słodko. Na drugi danie zazwyczaj były pierogi na słodko z serem lub owocami, albo naleśniki. Pamiętam, że babcia zawsze dawała mi wykrawać krążki z ciasta na pierogi swoją specjalną szklaną (kiedyś ją niechcąco stłukłem i trochę się na mnie gniewała ale okazało się później, że w tyle szafki miała jeszcze jedną taką). Uwielbiałem te jej pierogi, zawsze polane roztopionym masełkiem albo gęstą śmietaną ze słoika "od baby" :)

pasta-1181189_1920.jpg

Kolejnym dniem w tygodniu, w którym obiady wyglądały dość standardowo, była oczywiście niedziela. Na pierwsze danie zawsze obowiązkowo musiał być rosół z domowym makaronem. Babcia zawsze robiła swój makaron do rosołu. Bardzo cienko rozwałkowywała ciasto, po czym zwijała w rulon i kroiła na niteczki, czasem pozwalała mi kroić ciasto na makaron, ale jak tylko widziała, że zbyt grubo je kroje, to odsyłała mnie do obierania ziemniaków... Na drugie danie, zazwyczaj było jakiś "słuszny" kawałek pieczonego mięsa z sosem. Jako że to niedziela, to babcia wyciągała zawsze lepszą zastawę do obiadu i piekła jakieś szybkie ciasto, albo dzień wcześniej wieczorem albo rankiem przed gotowaniem obiadu. Zawsze też do obiadu gotowała kompot z owoców zebranych na ogrodzie. Jak ta kobieta na to znajdowała chęci i czas to do dziś jestem pod wrażeniem.

Jak zbliżały się większe święta, typu Wielkanoc, Boże Narodzenie czy Wszystkich Świętych, babcia zawsze piekła swoje popisowe ciasta czyli makowce i serniki. Nie było to tak, że zrobiła po 1 czy po 2 placki tylko robiła ich po 5, 6, bo przecież zjeżdżała się rodzina i trzeba było ich czymś poczęstować i dać jeszcze ciasta na drogę :P Oba te ciasta czyli zarówno sernik i makowiec wymagały pewnej czynności, która zawsze spadała na mnie :( Do sernika trzeba było zmielić twaróg 2x, a do makowca trzeba było zmielić mak 3x. Jak już wyżej wspomniałem babcia nie miała elektrycznej maszynki do mielenia i wszystkie te składniki mieliłem kręcąc korbką. Cały wysiłek przy mieleniu rekompensował cudowny smak świeżo upieczonego ciasta i to zawsze ja dostawałem pierwszy kawałek do spróbowania :)

christmas-cakes-1107927_1920.jpg

Ostatnią rzeczą, o której chciałbym wam opowiedzieć były przygotowywane różnego rodzaju przetwory na zimę. Babcia robiła przepyszne ogórki kiszone i marynowane grzyby, jeżeli udało się takich nazbierać w lesie. Dodatkowo przygotowywała też różnego rodzaju kompoty, soki i dżemy, oczywiście wszystkie zrobione z owoców zebranych na ogrodzie. Jeżeli chodzi o kompoty to robiła 3 rodzaje: z truskawek, wiśni i agrestu. Najbardziej lubiłem truskawkowy bo był najsłodszy, ale dziś tęsknię za kompotem z agrestu. W mniejszych słoiczkach przygotowywała soki z malin czy z porzeczki, czarnej lub czerwonej. Jak się otwierało później słoiczek w grudniu czy styczniu, to taki sok miał konsystencję galaretki. Dżemy z truskawek, wiśni czy z malin też jej pyszne wychodziły. No i oczywiście babcia robiła ponoć pyszną wiśniówkę (nie dane było mi jej spróbować, bo byłem nieletni :( ) Pamiętam tylko jak w piwnicy przez kilka tygodni owoce przegryzały się z alkoholem w takim wielki szklanym naczyniu, który z tego co pamiętam nazywało się "gąsior".

compote-428111_1920.jpg

Czasy się zmieniły i w dzisiejszych domach ciężko spotkać tego typu kulinarne tradycje. Muszę przyznać, że człowiek trochę tęskni za takimi kulinarnymi tradycjami. Może dlatego że dziś dostajemy wszystko hermetycznie zapakowane w plastikowe opakowania, ubogacone różnego rodzaju ulepszaczami itp. a dla mojej babci mleko czy śmietana, które nie było zapakowane w szklaną butelkę czy słoik, nie było prawdziwym mlekiem i śmietaną. Wydaje mi się też, że dziś dostępność do niektórych produktów też jest w dużym stopniu ograniczona. Przykładowo małe opakowanie (chyba 100g) porzeczki czy agrestu w Selgrosie kosztuje 7 zł. 7 zł za owoce, które jako brzdąc obrywałem z krzaków na ogrodzie i całymi skrzynkami znosiłem do piwnicy, gdzie czekały na dalsze przetworzenie.

Tak to wszystko wyglądało w mojej rodzinie i w moim rodzinnym domu ponad ćwierć wieku temu i do dziś bardzo ciepło wspominam moją babcię Bogusię i jej miłość i poświęcenie dla naszej rodziny.

PS. zdjęcia pochodzą ze strony https://pixabay.com/pl/