Słuchane z 1995 roku - Top 10

in #polish4 years ago

Połowa lat 90. wiąże się ze wzrastającą popularnością tak zwanego metalu klimatycznego, którego lwia większość nadaje się tylko do dyplomatycznego przemilczenia. Gatunek ten miał jednak swoje przebłyski i trzy z nich znalazły się w poniższym zestawieniu: druga płyta Septic Flesh, debiut Opeth oraz trzeci album The Gathering. Co do reszty, przeczytajcie sami!

1995_1.jpg

Faith No More - King for a Day... Fool for a Lifetime

Po genialnym „Angel Dust” zespół powiesił poprzeczkę tak wysoko, że trudno było sobie wyobrazić jej przeskoczenie. W tym celu najlepiej zrobić nie skok w wzwyż, ale w bok, i to właśnie uczynili muzycy z Faith No More, nagrywając płytę bardziej gitarową, brzmiącą mocniej, z mniejszym udziałem instrumentów klawiszowych. Te mocne, punkowe nieraz numery skontrastowali z kilkoma najłagodniejszymi piosenkami w swojej karierze. „King for a Day…” jest w rezultacie jak choroba dwubiegunowa – raz wściekła i pełna furii, a raz rozmarzona i poetycka.

Flotsam and Jetsam – Drift

Nie wiem dlaczego niektórzy nie lubią środkowego okresu twórczości tych Amerykanów. Przecież jasne jest, że zespół pożegnał się z thrash metalem dość wcześnie i wrócił do niego dopiero w ostatnich latach. „Drift”, począwszy od sugestywnej, dwuznacznej okładki, poprzez teksty, a skończywszy na muzyce, jest dziełem na wskroś dojrzałym, nagranym przez zespół, który nie patrzy na metalowe szufladki i nie ogląda się za siebie, ale ma śmiały plan dotyczący własnej muzyki.

The Gathering – Mandylion

Debiut The Gathering zestarzał się jak ser w lodówce, płyta druga to ciekawa muzyka, ale słaby wokalista, można więc powiedzieć, że realny początek twórczości zespołu to właśnie „Mandylion”. Pojawiła się na nim młoda charyzmatyczna wokalistka, która na długi czas stała się znakiem rozpoznawczym The Gathering. Muzyka stała się o wiele bardziej jednorodna, oparta na mocnych gitarach łagodzonych klawiszowymi (ale nienahalnymi) tłami. Była melancholijna i dostojna i w niczym nie przypominała już średnio udanego grochu z kapustą (i rzygającym wokalistą) na debiucie.

1995_4.jpg

Iced Earth – Burnt Offerings

W poprzednim podsumowaniu pisałem o „Triodante” Armii jako o inspiracji „Boską komedią”. W obecnym mamy kolejną dantejską historię i to również w sensie metaforycznym, bo dotyczy ona tylko piekła. No cóż, jak metal, to i piekło, jak na debiucie Kata. Poza Dantem Alighieri słychać bardzo mroczną, ale i świadomą swojej jakości i dojrzałości muzykę. „Burnt Offerings” gra zupełnie innymi nastrojami niż poprzednie dwie płyty, nie zawiera żadnych przebojowych melodii czy żwawych temp, jest bliższy thrashu, a utwory są bardzo rozbudowane i wielowątkowe. To najambitniejszy album Iced Earth.

Nightingale – The Breathing Shadow

Bardzo lubię ten projekt Dana Swano i chociaż na ostatnich płytach gra hard rocka skrzyżowanego z AOR, na pierwszym swoim albumie zaprezentował podróż sentymentalną do świata lat 80., w którym rządzą The Sisters of Mercy oraz Marillion. Muzyka, będąca wypadkową gotyckiego i progresywnego rocka przepaja ta specyficzna atmosfera ejtisów, która wzmacniana jest staromodnym brzmieniem oraz automatem perkusyjnym. Swano pokazał również, że jest nie tylko krzykaczem, ale i bardzo dobrym wokalistą.

Opeth – Orchid

Nie wiem, co ludzie widzą w Opeth. Podniecają się progresywnością, długimi utworami, nawiązaniami do lat 70., nie widząc, że sporo płyt zespołu jest po prostu nijakich. Stop! Nie dotyczy to oczywiście debiutu (i dosłownie paru późniejszych albumów), który opisywano jako wypadkową black i heavy metalu. Nie wierzycie? Posłuchajcie pierwszych taktów. Na „Orchid” Opeth gra surowo, ale łączy już partie elektryczne i akustyczne oraz zróżnicowane wokale. Robi to bez kalkulacji, bardzo świeżo i jeszcze bez wąsów Mikaela Akerfeldta.

1995_2.jpg

Septic Flesh - Έσοπτρον

I podobnie, nie wiem, co ludzie widzą w Septic Flesh. Ostatnie płyty tej greckiej formacji to bezwartościowa tandeta, nadająca się do spuszczenia w toalecie, maksymalnie napuszona i artystowska. Za to pierwsze dwie płyty to mistrzostwo świata i kwintesencja tak zwanego greckiego brzmienia. „Έσοπτρον” to drugi album, który brzmi tak, jakby Orfeusz, Apollo, Dionizos i Ares założyli na Olimpie kapelę, sądząc, że granie death metalu musi obowiązkowo wiązać się z dzikością boga wojny, pijanymi melodiami boga wina, majestatycznością i patosem Apolla oraz delikatnością męża Eurydyki. Na szczęście nikt im nie powiedział, że to się nie ma prawa udać, bo… właśnie się cholernie udało!

Therapy? – Infernal Love

Zespół ten był dość popularny przez chwilę na początku lat 90., a po tym albumie już nie wrócił do swojej sławy, wciąż jednak regularnie nagrywając płyty. Na „Infernal Love” umiejętnie wykorzystał mocniejszego alternatywnego rocka, punk, a nawet elementy metalu, chociaż zaczynał od bardziej zgrzytliwych, czasem nawet industrialnych dźwięków. Tu słyszymy bardzo dobre piosenki, które intrygują swoją emocjonalnością.

Unicorn – Emotional Wasteland

I po raz drugi Dan Swano, tym razem jako wokalista zespołu Unicorn, który na swoim drugim albumie gra łagodną odmianę progresywnego rocka, kompletnie nieoryginalną, wzorowaną na Marillion. To w takim razie co ten album robi w zestawieniu? Otóż, aby muzyka się podobała, nie musi być oryginalna, a ta podoba mi się za względu na świetne wokale, bardzo dobre wyczucie melodii oraz specyficzną pogodną melancholię. Oryginalności nie ma tutaj za grosz, ale za to ile jest emocji! Do tego dodam, że najpierw szukałem tych nagrań kilka lat i udało mi się je zdobyć na kiepskiej jakości przegrywanej kasecie, a dopiero od niedawna mam je na oryginalnym nośniku.

1995_3.jpg

Voivod – Negatron

Tu zaszła zmiana, jak pisała Maria Dąbrowska, bo po pierwsze zmienił się wokalista – nie ma już Snake’a, ale jest za to Eric Forrest. Po drugie, dawno muzyka zespołu nie brzmiała tak ostro i jednoznacznie metalowo, ale – jak zwykle – oryginalnie. Metal na „Negatron” jest zdehumanizowany, chłodny, industrialny, ostry jak brzytwa albo papryczki jalapeno. Z okładki patrzy na nas wielka mrówka, a zespół nie bierze jeńców i po skończonym albumie zostawia słuchaczy z bólem głowy.

Sort:  

Congratulations @sindarin! You have completed the following achievement on the Hive blockchain and have been rewarded with new badge(s) :

You received more than 2500 upvotes. Your next target is to reach 2750 upvotes.

You can view your badges on your board And compare to others on the Ranking
If you no longer want to receive notifications, reply to this comment with the word STOP

To support your work, I also upvoted your post!

Do not miss the last post from @hivebuzz:

Project Activity Update
Support the HiveBuzz project. Vote for our proposal!

Pamiętam, jak się bałam tej płyty FNM... na początku nie mogłam się przekonać, bo to przecież nie było Angel Dust, ale polubiłam ją bardzo. Uwielbiam szczególnie evidence, od czapy zupełnie, z fankowym basem, ciary do dziś :)

U mnie było podobnie. Liczyłem na coś innego, pewnie na kontynuację "Angel Dust". Trudno moją reakcję nazwać rozczarowaniem, bo jednak płyta mi się spodobała, ale to jednak nie było to. Tu najbardziej podobają mi się kontrasty: hałas - liryczność, a "Evidence" to bardzo fajny kawałek. :)